Wizja zbliżających się nieuchronnie świąt i pustej podczas nich lodówki, zmusiła nas do radykalnych rozwiązań, takich jak wyprawa na zakupy. W sumie, jak długo można było siedzieć bezczynnie w domu? Ojciec Roberta namawiał nas do ostrożnego poruszania się po mieście, no bo jak niby inaczej mieliśmy wywabić liska z norki? Oczywistym było to, że pod drzwi już mi nie podejdzie.
Tak było i tym razem, kiedy zachowując wszelkie środki ostrożności powiadomiliśmy pana Pawła i jego ludzi o naszych planach, podaliśmy dokładnie godzinę wyjścia i cel podróży i zachowywaliśmy się jak przykładnie i nienagannie wychowane dzieci, szybko uczące się na własnych błędach.
Kiedy tylko ciocia Isia dowiedziała się, że wychodzimy do sklepu dorzuciła nam swoją własną, długą na kilometr listę zakupów i kazała się meldować w interwałach czasowych trwających nie dłużej, niż piętnaście minut.
Mój wspaniały kuzyn poczuł nagle palącą potrzebę dotrzymania nam towarzystwa zapewniając przy tym gorąco, że jest gotowy na to skrajne poświęcenie tylko i wyłącznie ze względu na nasze bezpieczeństwo. Przysięgał, iż nie miało to zupełnie nic wspólnego z desperacką próbą wyrwania się spod dyktatury Perfekcyjnej Pani Domu pod postacią jego własnej matki, która zaganiała go, co rusz, do wykonywania innych, za każdym razem bardziej wzbudzających niechęć i odrazę, przedświątecznych porządków.
Niestety władza ustawodawcza nie wyraziła zgody na opuszczenie stanowiska pracy, wrócił więc do obowiązków z głębokim westchnieniem, poczuciem krzywdy i niesprawiedliwości, a my oddaliliśmy się w ciszy, szczerze mu współczując. No dobra. Udawaliśmy.
***Jakieś dwie godziny później wyciągaliśmy z bagażnika samochodu dziesiątki mniejszych i większych toreb z zakupami, wypełnionych tryliardem niepotrzebnych, moim zdaniem, spożywczych półproduktów, których przeznaczenie było dla mnie tak samo niejasne jak czytanie od tyłu podręcznika fizyki kwantowej dla zaawansowanych.
Robert zatrzasnął bagażnik, zamknął samochód i pozbierał część zakupów, zostawiając dla mnie jedynie dwie lekkie reklamóweczki z przyprawami, proszkami do pieczenia i budyniami.
Powoli, chwiejnym krokiem skierował się w stronę drzwi do klatki schodowej, ale nie uszedł dalej niż pięć metrów, kiedy jedna reklamówka straciła ucho, a druga rozpruła się od spodu, posyłając w świeżą, śnieżną otchłań, parę kilogramów soczystych mandarynek.
– No masz – westchnęłam. – Mogliśmy zostawić więcej siatek w samochodzie.
– O nie! – sprzeciwił się, wygrzebując mandarynki ze śniegu i wrzucając je po parę sztuk do innych reklamówek. – Prawdziwy mężczyzna nigdy nie nosi zakupów na dwa razy. – Obrzucił resztę siatek taksującym spojrzeniem i skrzywił się, bo ucho kolejnej naciągnęło się niebezpiecznie.
– Na jakie dwa razy? Przecież i tak będziemy wracać tu co najmniej z pięć!
– Chciałem zmieścić się w czterech, ale teraz faktycznie się zastanawiam, czy i sześć nie byłoby optymalne.
– To może ja chociaż zadzwonię po Łukasza, żeby zniósł nam jakieś torby na zakupy, co? – zaproponowałam nieśmiało, zastanawiając się, czy to przystoi prawdziwemu mężczyźnie.
– To zadzwoń, bo za chwilę się okaże, że zgubiliśmy tyle żarcia, że starczyłoby na tygodniowe wyżywienie jakieś mniejszej, afrykańskiej wioski. – Westchnął i postawił część zakupów w śniegu, opierając reklamówki o drzwi samochodu sąsiadów. – Możemy również wykorzystać Łukasza do wniesienia ich na górę i zredukujemy się do trzech kursów.
Łukaszowi najwidoczniej się do nas spieszyło, bo nie zawracał sobie głowy ani ubieraniem kurtki, ani czekaniem na windę. Zbiegał w takim w pośpiechu, jakby go sam diabeł gonił.
CZYTASZ
Szyszka
Fiksi RemajaZ powodu skomplikowanej sytuacji rodzinnej, Agata Szyszkowska przenosi się z Warszawy na Śląsk. Choć początki są trudne, na miejscu spotyka pierwszą miłość i zdobywa uznanie trenera drużyny pływackiej. Niestety niedługo dane jest jej cieszyć się sie...