Rozdział jedenasty

833 30 0
                                    

Byłam spóźniona o dobre dziesięć minut. Wyszłam z domu za późno, zbyt pochłonięta procesem twórczym, bo nie przywykłam do opuszczania własnego pokoju w sobotnie przedpołudnia. Zwykle wstawałam wcześnie, by poświęcić kilka najbliższych godzin w pierwszej kolejności na wysprzątanie sypialni, a w drugiej na ponowne rozpętanie chaosu. 

Zgniecione kartki nasiąknięte nieudanymi pomysłami wysypywały się z kosza na śmieci. Ołówki leżały na blacie biurka, zapominając o wszelkich przypisanych im oznaczeniach miękkości. Gdzieś na boku stała sztaluga, żałośnie prosząca mnie o dokończenie dzieła, do którego w dalszym ciągu tak trudno było mi się zabrać. Pomimo wizji i samozadowolenia z pierwszych efektów pracy, wciąż miałam zastrzeżenia, z którymi starałam się walczyć. 

Wypadłam z pokoju i zbiegłam po schodach, przeklinając cicho pod nosem. Pochłonięta nowym szkicem, zafascynowana efektem cieni, jakie udało mi się uzyskać, nie zwracałam uwagi na upływ czasu. Dopiero zerkając gdzieś mimochodem na tarczę zegara naściennego, poczułam paraliżujące uczucie zdenerwowania, bo potrafiłam wyobrazić sobie wściekły wyraz twarzy Maurice'a Hendersona i lodowaty ton jego głosu, wybrzmiewający gdzieś zza zaciśniętych zębów. Spóźnienie się na nasze pierwsze spotkanie, mające imitować dodatkowe lekcje tańca i śmieszną próbę współpracy, z całą pewnością nie załagodziłoby stosunków pomiędzy nami. 

Nikomu nie przyznałam się do naszego cichego paktu. Nie opowiedziałam o całej tej szalonej propozycji, na którą przystałam poprzedniego wieczora w nagłym przypływie pragnienia osiągania szczytów i zdobycia uznania. Ani Cynthii, ani Peterowi. Chciałam oszczędzić sobie pełnych poczucia zwycięstwa spojrzeń. Nie zniosłabym wykrzywiających się arogancko w triumfalnym uśmiechu warg, które rozchylałyby się po upływie chwili, by uwolnić tańczące na końcu języka, niesamowicie irytujące: "A nie mówiłam?". 

Obrzucałam Maurice'a całym szeregiem obelg, nie dopuszczając do siebie obrazu jego postaci, który Cynthia usilnie próbowała mi wpoić. Za każdym razem kręciłam głową, kiedy wystosowywała pozytywne określenia, dusząc w środku wszystkie te informacje na jego temat, o których ona nie miała pojęcia. Prychałam, kiedy Pete naiwnie sugerował, że sytuacja na zajęciach się poprawi. Zbywałam go, twierdząc, że tacy jak Maurice czy Elizabeth się nie zmieniają. 

Teraz, niemal biegnąc chodnikiem naszego Irlandzkiego miasteczka, zaprzeczałam wszystkim swoim przekonaniom. Przyznawałam się do własnej omylności oceny Maurice'a, bo być może rzeczywiście nie był tak zadufany i pozbawiony empatii jak początkowo zakładałam. 

Ścierałam obślinionym kciukiem ślady węgla z dłoni, które uparcie nie chciały zejść. Wsłuchana w głos nawigacji, który prowadził mnie pod wysłany wiadomością SMS adres, wdepnęłam w jedną z kałuż, będących pozostałością po nocnej ulewie. Zaklęłam po raz kolejny, zatrzymując się w półkroku i przyglądając przemoczonemu materiałowi trampka. Zaczynałam zastanawiać się czy los zsyła znaki, uznając spotkanie naszej dwójki za równie niedorzeczne co ja. 

Jeszcze przez cały wczorajszy wieczór targały mną wątpliwości czy to na pewno rozsądne wyjście. Przypomniawszy sobie pokaz wzajemnej sympatii, który odegraliśmy na szkolnym korytarzu, odniosłam wrażenie, że echo naszych krzyków nadal odbija się od jego ścian. Choć może tylko w mojej głowie.

Zatrzymałam się, kiedy trasa w moim telefonie została oznaczona jako ukończona. Męski głos poinformował, że znalazłam się w miejscu docelowym, a ja byłam skonsternowana. Dobrze wiedziałam, że nie podążam do szkółki. W gruncie rzeczy nie miałam pojęcia dokąd zmierzam, bo zapytawszy Maurice'a o lokalizację kryjącą się pod wysłanym przez niego adresem, nie otrzymałam odpowiedzi zwrotnej. Komórka uporczywie milczała, irytując mnie do granic możliwości, ale nie zamierzałam pytać o nic więcej. 

Tylko jeden taniec, FelicioOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz