Rozdział dwudziesty szósty

783 26 1
                                    

Maurice dzwonił do mnie przez całą sobotę. Nie pisał żadnych wiadomości, a uporczywie próbował się połączyć, kiedy ja z niemiłosiernym bólem w żołądku, odrzucałam każdy dzwonek. W końcu wyłączyłam telefon i zatrzasnęłam go w szufladzie biurka, próbując udawać, że wcale go tam nie ma, że nic się nie wydarzyło, a jeśli już to, że nic mnie to nie obchodzi. 

To nie tak, że nie chciałam z nim porozmawiać. Bo chciałam. Pragnęłam wyjaśnień, bo miałam dość niedomówień i ciągłych przypuszczeń. Tkwienia w zawieszeniu pomiędzy prawdą a domysłami. Ale najzwyczajniej w świecie się bałam. Bałam się tego co mogę usłyszeć z jego ust. Ilekroć moja wyobraźnia podsuwała różnorakie scenariusze do mojej głowy, odpychałam je od siebie, bo niemal każdy finalnie mnie zawodził. Pogrążał w tym mistycznym nieodwzajemnionym uczuciu, o którym do tej pory mogłam jedynie słuchać, czytać i oglądać.

Siedziałam teraz przy biurku, żałośnie przeglądając szkice naszej historii, które stworzyłam pod wpływem chwili. Chłonęłam z nich każdą emocję, którą jeszcze kilka dni wcześniej przelewałam na papier, rozpaczliwie chcąc wyzbyć się jej ze swojej głowy. Katowałam się tymi obrazami, przeżywając na nowo momenty, które utknęły w przeszłości i nigdy więcej miały się nie powtórzyć. Szukałam w nich jakiegoś znaku. Powodu, dla którego nasz wczorajszy pocałunek wydawał się tak prawdziwy, przesycony wzajemnym oczarowaniem.

Trudno było mi uwierzyć temu nieśmiałemu głosikowi odzywającemu się z tyłu mojej głowy, który szeptał naiwnie, że może tak jak ja przepadłam w Maurice'ie, tak Maurice przepadł we mnie. Łaknęłam zaufać tej szalonej hipotezie, pozwolić sobie na odrobinę nadziei w tej całej zagmatwanej rzeczywistości. Ale jego słowa wciąż odbijały się echem w moim umyśle. Dokładnie te, które wypowiadał tamtego wieczoru w kinie. Burzyły wszystkie moje nadzieje. Sprowadzały na ziemię, po której Cynthia zawsze kroczyła jeden krok przede mną. 

Zgniatałam kartki po kolei. Rwałam rysunki na strzępy, niszcząc historię Felicii i Maurice'a, która nie mogła mieć kontynuacji. Wyrzuciłam je do kosza, roniąc tylko kilka boleśnie piekących łez. Nie odpowiadałam na wołania mamy, kiedy zapraszała mnie na obiad. Nie otwierałam zakluczonych drzwi pokoju, kiedy stukała w nie cicho i szarpała klamkę. Cynthii pozwalałam wierzyć, że mój stan ma związek ze stresem nadchodzącym wydarzeniem, ale w gruncie rzeczy występ przestał mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie. 

Zaczęłam nad nim rozmyślać dopiero w niedzielę rano. Po niezbyt przespanej nocy, zamknęłam się w łazience, by zamaskować cienie pod oczami. Biorąc gorącą kąpiel, wcierałam w skórę waniliowy żel i pozwalałam wodzie spłukać z siebie całe napięcie. Z marnym skutkiem, bo nie mogłam przestać zastanawiać się nad tym jak będzie wyglądało nasze spotkanie. Jak po tym wszystkim będziemy mogli wyjść na scenę i jak gdyby nigdy nic zatańczyć, wymieniając ze sobą oddechy. Udając, że mimo tej bliskości trzymamy dystans, który ledwie dwa wieczory wcześniej zaniknął, a my na ułamki sekund rzeczywiście staliśmy się jednym. 

Ogarnęła mnie panika. Spojrzenia i oceny publiczności przestały mieć znaczenie, bo teraz liczyła się tylko jedna para oczu, tylko jedne usta, których smak ciągle czułam na swoich. Nie chciałam tam jechać. Nie chciałam wyjść z pokoju, który teraz wydawał się jedynym bezpiecznym azylem. Schronem przed huraganem emocji, który sama podsyciłam, poddając się urokowi chwili. 

- Felicio, za pięć minut wyjeżdżamy! Jesteś gotowa? - słyszałam krzyk Cynthii gdzieś z dołu. Musiała stać u podnóża schodów. 

Ja siedziałam na łóżku, przyglądając się swojemu marnemu odbiciu w lustrze toaletki. Zagryzałam policzki i rozdrapywałam naskórki przy paznokciach kciuków. Z satysfakcją obserwowałam nikły ślad krwi i poddawałam się piekącemu świądowi. 

Tylko jeden taniec, FelicioOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz