Rozdział dwunasty

839 27 0
                                    

Dobrze było poznać Maurice'a Hendersona z innej strony. Przyjemnie było wiedzieć, że potrafi się uśmiechać, choć robił to dość nieporadnie. Prawdopodobnie był równie zawstydzony co ja, ale zawzięcie walczył z maskowaniem tego odczucia. 

Miły był również fakt, że mogłam przyjrzeć się jego naturalnemu wyrazowi twarzy. Nie wykrzywionemu w ciągłym grymasie, kiedy to usta zaciskały się w wąską kreskę, kości policzkowe uwydatniały niemal nienaturalnie a oczy nieustannie wznosiły ku niebu. 

Ton jego głosu, kiedy nie był chłodny ani oschły, potrafił przyjmować harmonijną i głęboką barwę, za sprawą której chciało słuchać się wszystkich wypowiadanych słów. Spijałam z jego ust każdą sylabę przez blisko trzy godziny, dowiadując się niewiele znaczących błahostek jak ta, że był jedynakiem, nie znosił kotów czy to, że będąc w podstawówce marzył o zostaniu piłkarzem. Przewidywalne. Niemal każdy mały chłopiec uważał kopanie piłki za najlepszy plan na życie.

Słoik wcale nie opustoszał, kiedy wstaliśmy od stołu i płacąc za własne napoje, opuściliśmy lokal. W jego środku zostało jeszcze kilkanaście bądź nawet kilkadziesiąt białych karteczek, które Maurice zabrał z powrotem. 

- Może pewnego dnia do nich wrócimy. - oznajmił całkiem mimochodem, wciągając przez głowę bluzę, a ja skinęłam jedynie głową. 

Rozeszliśmy się, każdy w swoim kierunku, rzucając przez ramię krótkie "cześć" i "narazie". Oddychałam po drodze z ulgą, rozluźniając się nieco, bo nie zdawałam sobie sprawy, że przez cały ten czas moje ciało było napięte pod wpływem dyskomfortu. Analizowałam naszą grę, podśmiewając się z jej banalności, bo choć początkowo wydawała mi się zupełnym absurdem, musiałam przyznać, że spełniła swoje zadanie. Byłam pod wrażeniem pomysłowości Maurice'a i jego zaangażowania. 

Przez jedną krótką chwilę, poczułam wstyd względem wcześniejszych stosunków jakie wobec niego żywiłam. Ale później przypomniałam sobie, że to wcale nie było jednostronne, a jedno pozbawione spięć południe nie jest zapewnieniem owocnej współpracy. Bo co jeśli dzisiejszy dzień był tylko wyjątkiem od reguły? Co jeśli w rzeczywistości nic się nie zmieniło, żadne uprzedzenia nie zostały pokonane, a cały ten spokój i sielskość, którą raczyliśmy się w The Guillemot był jedynie obłudą, grą pozorów, która zniknie zaraz po przekroczeniu progu sali treningowej? 

W gruncie rzeczy wracałam do domu z jeszcze większym natłokiem wątpliwości niż kiedy z niego wychodziłam.  

- Gdzie byłaś? Chciałam porwać cię do Cafe Nero. Nie potrafię wysiedzieć w domu. 

Cynthia wychyliła się z kuchni, kiedy tylko zamknęłam za sobą frontowe drzwi. Zsunęłam ze stóp przemoczone trampki, które nie zdążyły jeszcze wyschnąć i westchnęłam przeciągle, bo nagle dopadło mnie zmęczenie. 

- Na spacerze. - skłamałam, nie mając ochoty na żadne tłumaczenia, a ona musiała to zauważyć, bo podejrzliwie zmarszczyła czoło. 

- Ponad trzygodzinnym? 

- Tyle upłynęło? Straciłam poczucie czasu. 

Wyminęłam ją, wchodząc do kuchni. Sięgnęłam z szafki szklankę i postawiwszy ją na blacie, otworzyłam lodówkę, rozważając wybór soku pomiędzy pomarańczą a czarną porzeczką. Tym sposobem mogłam stanąć plecami do niej, odwlec moment wymiany spojrzeń i jednocześnie poczuć się jak kryminalista z najbardziej nieprzyzwoitym uczynkiem na sumieniu. 

- W takim razie gdzie szłaś? 

- Wzdłuż Mariny. Doszłam do Crawfordsburn. Posiedziałam trochę na plaży. - wzruszyłam ramieniem. 

Tylko jeden taniec, FelicioOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz