Rytuał

30 8 8
                                    

Podczas, kiedy większość już usnęła Sophie znowu wróciła nad wodę i przyklęknęła na piasku.

Chłód bijący od morza zdawał się jej nie przeszkadzać, tak jakby go nie czuła, a jednak. Patrzyła na czerwono zaznaczony księżyc, który powoli wyłaniał się zza gór. Wyglądał, jakby płonął żywym ogniem lub jakby ktoś splamił go krwią. Krew.

Zagubiona w swoich myślach ułożyła dłonie wierzchem do piasku i nasłuchiwała, choć sama nie wiedziała czego. Jej suknia piła roztapiający się śnieg, który tylko gdzieniegdzie pokrywał drobinki kwarcu. Nie marzła. Nigdy nie czuła palącego słońca, czy przeszywających dreszczy, ale mimo tego zdarzało jej się nosić okrycia wierzchnie, by ludzi z osady widzieli w niej kogoś na swoją podobiznę. Po założeniu okrycia wcale nie czuła się ogrzana, acz robiła to z przyzwoitości.

Ludzie jej ojca, jej ludzie wiedzieli pokrótce kim może być, kim są jej bracia, a mimo tego czarnowłosa wolała zachować pozory. Może to dlatego, że się bała? Czym jest? Marc okazał się bogiem bólu, który z założenia powinien przynosić niepokój i łzy. Kiedy tylko coś lub ktoś ginie, odczuwa radość, lecz potrafi nad tym zapanować. Jego początki były trudne, bo próbował usilnie wywołać u siebie ten stan ekstazy, jednak w którymś momencie ojciec wyłożył mu, że nie może. Od tamtej pory brunet czerpie radość tylko z polowań lub sytuacji od siebie niezależnych.

Arnes z kolei okazał się bogiem wojny. Jego największa siła uzewnętrzniła się podczas jednego z konfliktu. Blondyn był wtedy tak okrutny, że ludzie z wioski nadali mu taki przydomek. Niszczył, zabijał i śmiertelnie ranił bez mrugnięcia okiem, walcząc przy tym jak szaleniec. Wychodził z tego bez szwanku, wprost przeciwnie do innych.

W tych potyczkach zginęła też jego siostra, która jako tarczowniczka została zabita, jakby nigdy nie należała do rodu Torda. Wdeptana w krwawe błoto, straciła ostatnie tchnienie przez proste przecięcie aorty. Sophie nigdy nie zapomnie widoku płaczącego ojca oraz oziębłego Marca, który niczym koliber na kwiecie, spijał jego cierpienie. 

- Nie chce tego. 

 Mruknęła w eter, obawiając się, jaki los ją czeka. Co może być gorsze od bólu i wojny, jakim potworem mogłaby być? Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że nie przypomina ani Freji, ani Idunn, ani Izydy, ani też Maat. Czuła, że jest zdatna do kochania, wybaczania i opieki, ale również nienawiści szeroko pojętej. Pamiętliwa, niekiedy zgorzkniała i ciągle obudowana murem nie do przejścia. Bojaźliwa, uciekająca przed przeznaczeniem i zakochana w bogach, o których ciągle pamiętała, pomimo wszechobecnego katolicyzmu. Miała w sobie tak wiele sprzeczności, aczkolwiek to wszystko nakierowywało ją na to, kim jest. Czekała na swój dzień, na rytuał przejścia, drżąc coraz bardziej.

Z zamysłu wyrwał ją szarak, który najwyraźniej głodny postanowił się zbliżyć. Wlepiła w niego czarne spojrzenie i wyciągnęła dłoń, łudząc się, że podejdzie. To był znak. Wychudzony zając kicnął raz i drugi, by w końcu przysunąć poruszający się niespokojnie nos do kobiecej dłoni. 

- Cześć mój słodki. Jakiś ty uroczy i puchaty, co cię do mnie przyprowadziło?

Sophie uśmiechnęła się, jak dziecko, które dostało od ojca własnoręcznie zrobioną zabawkę, a później... Później stało się coś, nad czym nie panowała. Szybkim ruchem złapała zwierzę oburącz, bez namysłu uniosła je i jednym szarpnięciem przerwała jego kręgi. Królik nagle opadł z sił, a jego ślepia przekrwiły się. Krew.

Dziewczyna przechyliła głowę w bok, jak niepojmujące niczego zwierzę, by następnie podsunąć zwłoki do twarzy. Schowała ją w miękką sierść i otarła policzek tak samo, jak wcierała go w dłoń Torda. Odetchnęła z ulgą i to był pierwszy raz w życiu, kiedy poczuła się tak spokojna, zaspokojona i szczęśliwa.

Podczas, kiedy ona poznawała siebie, kilkanaście metrów dalej stał jej brat, Marc, dla którego to, co się stało było istną ambrozją. Ból szaraka nie mógł trwać zbyt długo, jednak brunet był świadomy tego, ile strachu go przepełniało i jak szybko waliło jego serce. Z nieprzyzwoitym uśmiechem oglądał siostrę z oddali, sam nie wiedząc, że nie są tu sami.

Ahnamet wyciągnęła z pochwy topór, który ze sobą nosiła i silnym ruchem odcięła część futra na brzuchu zwierzęcia. Jak hiena wgryzła się w stygnące mięso i niczym wampir zaczęła zasysać życiodajną, lepką ciecz. Tego właśnie pragnęła i o tym myślała od czasu szycia brata, kilka godzin wcześniej. To było jej lekiem na zło oraz ukojeniem nerwów. Właśnie tak chciała postępować dalej, jednak jak daleko była się w stanie posunąć?

Zębami rozerwała mięśnie, odsłoniła żeberka i rozłożyła je na boki, napawając się widokiem. Pochwyciła małe serce, wątrobę oraz nerki i ułożyła je na drugiej dłoni. Przypominając szaleńca, napiła się jeszcze trochę krwi, ułożyła zająca obok i nachylając się w geście ofiarnym, wyciągnęła ręce przed siebie.

- To moja ofiara.

Mruknęła oddając wodzie wnętrzności szaraka. Lodowate fale lizały drobne dłonie, jakby napawając się ich smakiem tak samo, jak Sophie.

Szepcząc pod nosem, zaczęła modlić się w języku staroegipskim i w tym też momencie jej ubiór zmienił barwę z pięknej zieleni, na zgniły brąz. Kruche ciało pokryło się wieloma znakami, z których każdy ukazywał coś zgoła innego. Gderające usta spierzchły, zaś idealna figura wychudła. Palce do tej pory gibkie, skostniały, a paliczki obsypały się turkusowym nalotem.

- Sophie!? 

Jej przemianę zatrzymał nikt inny, jak brat, który w swoim szaleństwie dostrzegł błąd. Jako bóg cierpienia, słyszał wyraźnie serce siostry, które zwalniało coraz bardziej, tak samo jak oddech. Stał się on płytki, niemiarowy, wręcz gasnący.

Marc podbiegł do ciemnowłosej, by wyrwać ją brutalnie z rytuału, potem podniósł z ziemi i spojrzał w twarz. Skamieniał. Z jego krewniaczki nie zostało nic, w zamian mógł oglądać równie piękną, co przerażającą maszkarę. Na co dzień brązowa skóra Egipcjanki pobladła i podzieliła się na dwie równe części, oddzielone hieroglifami po każdej ze stron. Wyglądało to, jak wyryte w skórze słowa, czarne niczym węgiel. Zwykle zaokrąglone brwi były teraz proste i ostre, z kolei oczy...

- Sophie, zbudź się!

Po rozchyleniu powiek młódka ukazała dwie źrenice i dwie tęczówki, które nachodząc lekko na siebie tworzyły obraz nie do zapomnienia. To był ten moment, jej serce w końcu stanęło i brunet poczuł to. Doświadczył bólu, który po stokroć silniejszy był od tego z czasów walk. Jedna jego część kazała mu bronić siostry, budzić ją, natomiast druga chełpiła się i radowała z niewiarygodnych odczuć. Między tą dwójką była jednak przepaść, bo on potrafił się opanować i przejrzeć na oczy, natomiast ona była jego całkowitym przeciwieństwem.

Przestroga na potworyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz