11. Gdzie poniosą prądy

175 17 11
                                    

♪ Can't swim
I'm losing my grip
Caught up in the current
Won't drown in this ship
I can't swim
I'm startin' to slip
I'm runnin' out of breath
I'm scared to death  ♪

Jeśli miałabym wybrać kogoś na swojego idola, bez wahania wybrałabym siebie. Naprawdę byłam pozytywnie zaskoczona swoim samozaparciem, wytrwałością i grą aktorską. Mimo że moje obrażenia nie były widoczne, to bolał mnie każdy centymetr ciała. Nie wiedziałam, jak udało mi się dotrzeć na piechotę do tego małego, portowego miasteczka, nie dusząc żadnego z tych gamoni.

Zapach ryb uderzył w nas, zanim w ogóle zobaczyliśmy Zatokę Tajlandzką. Małe, zaniedbane budynki ciągnęły się wzdłuż wybrzeża, nie zachęcając turystów do pozostania w nim na dłużej. Miejscowi zaś kręcili się po ulicach, sprzedając towary i dobijając między sobą targów, nie szczególnie zwracając na nas uwagę. Czasami ktoś posłał nam krótkie, przelotne spojrzenie i na tym się kończyło.

Kiedy stanęliśmy przy jednym z doków, zauważyłam, że Wilson coś do mnie mówił.

No tak. Praktycznie całą drogę przebyłam w słuchawkach na uszach, żeby nie musieć słuchać ich zbędnego pierdolenia.

– I co, ta broń jest tutaj, ukryta na jakimś statku? – powtórzył Wilson, kiedy ściągnęłam słuchawki.

Spojrzałam na niego jak na idiotę, unosząc wysoko brew. Naprawdę? Naprawdę mieliśmy zostawić jakąś broń, cokolwiek, bez nadzoru, żeby miejscowi się na nią połasili?

Pokręciłam z niedowierzaniem głową i ruszyłam przed siebie. Zbutwiałe drewno pod stopami skrzypiało niemiło, kiedy oddalaliśmy się od brzegu.

– Tak. Miejscowi myślą, że jak je ukradną, to spadnie na nich klątwa Posejdona – odparłam, jednocześnie szukając w plecaku etui na słuchawki.

– Co?

– Czy ty jesteś normalny, Wilson? Nie, broni nie ma na żadnym z tych katamaranów. Nadal nie dotarliśmy na miejsce.

Widziałam kątem oka, jak popatrzyli na siebie, ale nie odezwali się słowem. Doszliśmy prawie na koniec doku, gdzie już prawie nikt z tutejszych mieszkańców się nie kręcił, po czym stanęłam przy jednym z drewnianych słupków, próbując sobie przypomnieć, jak otwierało się tę cholerną skrytkę. Na pewno był jakiś sposób, żeby to otworzyć bez rozwalania, ale za cholerę nie byłam w stanie sobie przypomnieć. Stałam przez chwilę w bezruchu, aż w końcu kopnęłam w niego mocno, tworząc w nim średniej wielkości dziurę. Można i tak.

– Chryste, Malina! Musisz wszystko rozwalać? – wzburzył się Falcon, kiedy wsadziłam rękę do wydrążonego pala.

– Muszę, jeśli chcemy ruszyć dalej – odparłam, kryjąc grymas bólu, jak rozszedł się po moim ciele, gdy wyciągałam klucz. Podrzuciłam go Wilsonowi przed twarzą, posyłając mu litościwy uśmieszek. – No wchodzimy, panowie, wchodzimy.

Machnęłam niedbale ręką, wskazując na jeden z katamaranów. Nie był największy ze wszystkich, które stały w porcie, ale nie był też najmniejszy; tak samo ubogo wyposażony i tak samo brudny, jak pozostałe. Ot, zwykły statek, niezwracający na siebie zbytniej uwagi.

– Czyj to statek? – zapytał w końcu Barnes.

Unikałam jego spojrzenia od dłuższego czasu. Nie chciałam wdawać się z nim w rozmowę, bo nie było mi po drodze odpowiadanie na jego pytania, szczególnie na te dotyczące moich niewidzialnych obrażeń, a podejrzewałam, że tylko czekał na okazję, by je zadać.

No, nie było sensu się oszukiwać. Unikałam go również dlatego, że nadal pamiętałam jego delikatny dotyk, gdy starał się oczyścić moje rany. Pomimo tylu godzin, które przeleciały mi między palcami, nadal wydawało mi się, że czułam jego ciepłą dłoń na brzuchu, kiedy oczyszczał rozcięcie na moich żebrach. Nie potrzebowałam takich myśli, musiałam pozostać skupiona na misji... Albo przynajmniej na czymś innym niż Barnes.

Za głosem chaosu | Bucky BarnesOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz