Rozdział 29.

7.2K 799 26
                                    

Obudził mnie pulsujący ból głowy i nieznośny nacisk na plecy. Jednak najdziwniejsze było to, że podłoga pode mną ruszała się... i miała puls. Uchyliłam sklejone powieki i doznałam szoku. Tuż przed sobą zobaczyłam twarz Cartera, wykrzywioną w dziwnym grymasie. Oparłam podbródek o jego mostek i przez chwilę obserwowałam, jak słońce muska krzywiznę jego szczęki. Wciągnęłam rękę, by odgarnąć rude pasma z czoła, ale spotkałam pewien opór.
- Nie rusz! - mruknęła jakaś postać nade mną. Zaskoczona pisnęłam i przetoczyłam się w bok wraz z obciążeniem. Przy akompaniamencie stęknięć i niezrozumiałych mruknięć podniosłam się do pozycji siedzącej. Zaczęłam śmiać się jak opętana, widząc pełne niezrozumienia spojrzenie Cartera i... Maxa. Ten drugi miał na twarzy całe mnóstwo czerwonej szminki i, sądząc po jego reakcji, nie miał bladego pojęcia, jak wygląda. Carter podążył za moim spojrzeniem i parsknął śmiechem, by po chwili skrzywić się i rozetrzeć skronie.
- Głupi kac - mruknął pod nosem, kładąc się na podłodze.
- Wyjaśnicie mi, dlaczego tak na mnie patrzycie? - zapytał szeptem Max.
- Podać ci lustro? - zapytałam ironicznie... i trochę za głośno.
- Ciszej, kobieto! - jęknął żałośnie, przecierając twarz dłońmi, przez co pogorszył sprawę szminki.
Rozbawiona podniosłam się z podłogi i podreptałam do kuchni po środki przeciwbólowe. Czułam się całkiem dobrze, jednak poprzedni wieczór był jedną wielką rozmazaną plamą. Miałam szczerą nadzieję, że nie powiedziałam czegoś, czego będę żałować.
Uchyliłam okno, wystawiając się na działanie promieni słonecznych.
- Tego było mi trzeba - westchnęłam, pobierając siły.
Nalałam sok pomarańczowy do dwóch szklanek, chwyciłam opakowanie tabletek i wróciłam do salonu. Panowie rozsiedli się na kanapie, a kiedy stanęłam w zasięgu ich wzroku, spojrzeli na mnie z wdzięcznością.
- Jesteś moim aniołem, aniele - wymruczał Carter, popijając sok.
- Powiedziałbym coś podobnego, ale nie chcę oberwać od tego obok - wyjaśnił Max, spoglądając na dragona. Parsknęłam śmiechem i włączyłam telewizor. Nagle rozległy się stęknięcia i jęknięcia typu: "ścisz to cholerstwo! Wyłącz! O Boże ranisz!"
- Cicho! Nie trzeba było tyle pić! - krzyknęłam, przez co skrzywili się jeszcze bardziej. Przewróciłam oczami, ale zlitowałam się nad skacowanymi i przyciszyłam program.
- Jesteś okrutna - jęknął Max.
- Wiem... - odparłam i wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
Oglądaliśmy powtórkę jakiegoś serialu, kiedy obraz szpitala zmienił się na studio telewizyjne.
"Przerywamy program, by nadać ważny komunikat. Władze Stanów Zjednoczonych Ameryki proszą, by wszyscy nadnaturalni i osoby o niezwykłych zdolnościach pozostali w domach. W ciągu ostatniego tygodnia porwano czterdzieści siedem osób, które uciekły z nielegalnego ośrodka w Kanadzie. Prosimy wszystkich nadnaturalnych o zachowanie spokoju i zabezpieczenie domów do odwołania.
Władze jak najszybciej schwytają porywacza. Będziemy informować państwo na bieżąco."
- O cholera - mruknęłam.
- Chwała Marisie za te wielkie zakupy - dodał z ulgą Carter.
- Myślicie, że to Bill? - zapytał Max, tępo wpatrując się w ekran telewizora.
- Prawdopodobnie - westchnęłam.
- I co z tym zrobicie?
- Zrobicie? - otrząsnęłam się. - A ty?
- Hej, ja jestem człowiekiem - wyjaśnił.
- Co prawda, to prawda - mruknął Carter.
- Zostawmy tą sprawę, dopóki nie zjawią się Marisa i Scott, a tak w ogóle, to gdzie oni są? - zapytałam.
- Pewnie liżą się na piętrze - odpowiedział dragon, układając usta w dzióbek, wydając przy tym przesadzone odgłosy całowania.
- Jesteś dziwny - skwitowałam, opierając się o jego pierś.
Po kilkunastu minutach stwierdziłam, że kac im trochę odpuścił, więc zagoniłam oboje do sprzątania domu, który swoją drogą nie wyglądał za dobrze. Najpierw przestawili stolik i dywan, które w tajemniczych okolicznościach znalazły się na trawniku przed domem. Później pozbierali puszki po piwie niewiadomego pochodzenia oraz papierki po krówkach. Mnóstwo papierków po krówkach.
- Hej! A czemu ty nic nie robisz? - oburzył się Carter, zawiązując czarny worek pełen śmieci.
- Jak to nie robię?! Nadzoruję, a to ważne zadanie. Beze mnie byście zginęli.
Spojrzeli na siebie i w tym samym momencie wybuchnęli śmiechem.
- Ha, ha, ha! Bardzo śmieszne - mruknęłam i ruszyłam do łazienki na piętrze. Właściciele powinni byli zainwestować w łazienkę na parterze...
Musiałam przejść obok sypialni, a widok przytulonej do Scotta Marisy sprawił, że mimowolnie się uśmiechnęłam. Oboje wyglądali na niezwykle spokojnych. Ciekawe, czy coś między nimi zaszło...
Domknęłam drzwi sypialni i skierowałam się do łazienki. Opłukałam twarz zimną wodą i, opierając się o umywalkę, przeniosłam wzrok na moje odbicie. Oddech uwiązł mi w gardle. Niezdolna do krzyku zamachnęłam się i rozbiłam lustro pięścią. Deszcz szklanych odłamków zalał płytki, a większe kawałki powbijały się w moją dłoń. Roztrzęsiona zsunęłam się po ścianie, tępo wpatrując się w podłogę.
- To przez ciebie! - usłyszałam szept pełen wyrzutu. Gorączkowo rozejrzałam się po pomieszczeniu, ale nie widziałam właścicielki głosu.
- To niemożliwe. Nie żyjesz. To nie ty, to moja wyobraźnia - powtarzałam, coraz bardziej zdenerwowana. Łzy zalały moją twarz.
- To twoja wina! To przez ciebie!
- Proszę, przestań! - załkałam.
Docisnęłam dłonie do uszu, pragnąc odsunąć się od tego głosu. Nagle po białych płytkach zaczęły piąć się złote płomienie. Języki ognia odgradzały mnie od reszty świata, rosnąc coraz bardziej. Szum zagłuszył wszystko wokół, a temperatura wokół mnie zaczęła wzrastać.
- Zginiesz! Zabiję cię, słyszysz?! On cię zabije! - krzyczała ostrym jak brzytwa głosem. - Zabijemy cię!
- Odejdź. Zostaw mnie w spokoju - szlochałam. Trzęsłam się z strachu, a panika wzbierała na sile. Wiedziałam, że ten ogień nie może mnie skrzywdzić, ale jego obecność przerażała mnie jeszcze bardziej.
- Zginiesz w męczarniach! Dołączysz do swojego gatunku! Nie zasługujesz, by żyć!
Buchnęły płomienie, a z mojego gardła wydobył się obcy mi krzyk. Dźwięk niepodobny do niczego. Łzy zalały moje policzki, chłodząc rozgrzaną skórę.
- Odejdź - wyszeptałam, odzyskując panowanie nad głosem.
- Raven! - Podniosłam głowę i zza ognia dostrzegłam brązowe tęczówki Cartera. Był przerażony, a jednak zrobił krok w moją stronę, potem kolejny i jeszcze jeden.
- Uspokój się, już wszystko dobrze - wyszeptał, po czym musnął moje wargi swoimi. Odwzajemniłam pocałunek, a płomienie zaczęły niknąć. Ich resztki, wąskie czerwone strugi, popełzły do mnie i wtopiły się w moją skórę. Dragon delikatnie chwycił moje dłonie, przywracając mnie do rzeczywistości.
- Już wszystko dobrze, spokojnie - wyszeptał, biorąc mnie na ręce.
Nie mogłam powstrzymać dreszczy, które zapanowały nad moim ciałem. Uspokoiłam się dopiero, gdy usiadłam na łóżku w objęciach Cartera. Bicie jego serca - równomierne, spokojne - trzymało mnie z dala od szaleństwa.
- Co tam się stało? - zapytał ostrożnie. Odsunęłam się i spojrzałam mu w oczy. Nie miał pojęcia, co się stało, martwił się.
- Widziałam ją - szepnęłam, czując nadchodzący atak paniki.
- Kogo? - dopytywał zbity z tropu.
- Widziałam... - Głos mi się załamał. - Widziałam Mię.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

No to tak, przepraszam, że tak rozwlekam akcję, ale niewiele wydarzeń zostało do końca, więc wiecie...

Do następnego!

ZOO - ostatni ObiektOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz