Rozdział 34.

8.1K 761 53
                                    

Rebelianci zaczęli swoją działalność przeciwko nadnaturalnym i popromiennym rok po wybuchu reaktora. Już wtedy przeszkadzała im nasza odmienność. Vincent twierdzi, że to z powodu niewiedzy. Ludzie boją się tego, co nieznane, i próbują to zniszczyć. Początkowo było to kilku fanatyków, którzy wierzyli w magię i UFO. Uparcie szukali dowodów na istnienie innego świata, nadnaturalnych, wilkołaków, wampirów i całej reszty istot uważanych za mitologicznie czy legendarne. Wszystkie niezwykłe rasy doskonale się ukrywały, jednak w erze smartfonów to nie takie łatwe. Każdy ma przy sobie komórkę z kamerą.
Rebelianci, którzy nazywają siebie "Herosami Nowego Świata", tak naprawdę są zwykłymi zabójcami i faszystami. Według nich nieludzie nie mają prawa istnieć i zrobią wszystko, by to osiągnąć.
Kilka miesięcy temu zorganizowali atak na jeden z ośrodków w Europie Zachodniej, wszystko nagrali i zażądali od władz zniszczenie wszystkim laboratoriów wraz z obiektami. Głowom państw udawało się to przeciągać, jednak w końcu Herosi Nowego Świata mieli dość czekania. Ujawnili zapisane materiały i rozpowszechnili filmy po całym świecie, dzięki czemu zdobyli nowych zwolenników. Organizowali zamachy, pozbywając się najważniejszych graczy politycznych, a oni sami zdobyli władzę.
Prawdopodobnie Rebeliantami rządzi ktoś jeszcze silniejszy, ktoś, kto rozstawia pionki na szachownicy i w tym momencie ma praktycznie cały świat pod swoją pieczą.
- To... co teraz zrobimy? - zapytała Marisa, kiedy Vincent przedstawił nam tę pokręconą sytuację z HNŚ.
- Jeśli mam być szczery, to nie mam pojęcia - westchnął mężczyzna, przecierając twarz dłońmi. Nagle wyglądał na starszego niż w rzeczywistości.
- Najpierw wasza dwójka musi się ukryć - oświadczył Scott, mierząc Cartera i mnie przenikliwym spojrzeniem.
- Nie zamierzam się ukrywać! - krzyknęłam, zrywając się na równe nogi. Szybko tego pożałowałam. Nagle zakręciło mi się w głowie, a żołądek podszedł do gardła. Usiadłam, a kilka sekund później pobiegłam do łazienki, pozbywając się wszystkiego, co zdążyłam niedawno zjeść. Po kilku falach mdłości oparłam się o chłodną ścianę, uspokajając oddech.
- Wszystko gra? - zapytał Carter, kucając obok mnie.
- Tak, już dobrze... - skłamałam. Żołądek kręcił piruety, a w uszach huczała mi krew.
- Wrócisz tam do nas?
Kiwnęłam głową, przepłukałam usta wodą i wraz z Carterem wróciłam do głównej kabiny.
- Dobrze się czujesz? - zapytał Scott, wyraźnie się martwiąc.
- Jest okej.
- To pewnie choroba lotnicza. Wylądujemy i będzie po wszystkim - oświadczył Vincent, na co parsknęłam śmiechem. Choroba lotnicza? Serio?
- O ile dobrze pamiętam, też potrafię latać...
- Spotkałem syrenę z twarzą równie zieloną, jak kadłub statku, na którym płynęła. Skoro ona mogła, to ty też.
Westchnęłam przeciągle, ale nie protestowałam. Choć jego pomysł jest absurdalnie niedorzeczny, to jedyne sensowne wyjaśnienie.
Ostatnie dwie godziny panowie uczyli Marisę... walki. Tak, walki. Pokazywali jej techniki samoobrony i różne formy ataku. Muszę przyznać, że całkiem nieźle jej szło, a to pożyteczne zajęcie. Ja mam chwilę wytchnienia, a dziewczyna dowie się, jak przywalić, żeby zabolało. Obserwując ją, dostrzegłam, jak bardzo zmieniła się. Już nie była tą samą Marisą, która nie miała kręgosłupa. Stała się twarda, uparta i silna. Już dawno nie widziałam, żeby płakała, czy w jakiś sposób pozwoliła sobie na załamanie.
Podczas gdy oni naparzali się na środku samolotu, ja rozciągnęłam się na kanapie i próbowałam zasnąć, co nie było zbyt łatwie przy tych wszystkich jękach, a kiedy prawie odpłynęłam, maszyna wylądowała.
Z wdzięcznością wybiegłam z tej metalowej puszki i przywitałam podmuchy suchego, gorącego wiatru, do którego byłam tak przywiązana. Słońce ładowało moje baterie, dawało mi dodatkowych sił. Przy równiku ma o wiele więcej mocy, to nie to samo co w Kanadzie.
Przesiedliśmy się do jeepa i już po chwili pędziliśmy na złamanie karku po piaskowych drogach. Marisa przysnęła po wyczerpujących ćwiczeniach, Scott rozmasowywał fioletowy siniak pod okiem, Carter wpatrywał się w pustynny krajobraz, a ja nabierałam nowych sił. Czułam się potężna, jak nigdy wcześniej. Ogień rozpalał każdą komórkę mojego ciała, napełniał mnie nową wolą walki.
- Daleko jeszcze? - mruknęłam, przeczesując włosy palcami. Ja byłam przystosowana to takich upałów, jednak pozostali nieźle na tym cierpieli. Kropelki potu osiadły na ich twarzach, a skóra zaczerwieniła się, oddychali coraz ciężej i szybciej.
- Dwadzieścia minut i jesteśmy na miejscu - odparł Vincent, a w samochodzie rozeszło się westchnięcie pełne ulgi.
- To jest jesień! Latem usmażylibyście się żywcem! - parsknęłam śmiechem, za co dostałam łokciem między żebra. - Co?! - Zaśmiałam się jeszcze głośniej.
Nagle coś uderzyło o maskę samochodu. Vincent szarpnął kierownicą, a jeep stracił przyczepność na sypkim piasku i przewrócił się na prawy bok. Siła uderzenia wgniotła mnie w drzwi. Szyby roztrzaskały się, a kule wciąż trzaskały o karoserię.
- Co się dzieje?! - krzyknęła Marisa, kuląc się na siedzeniu.
- Rebelianci! - Vincent niemal wypluł to słowo.
- To ja sobie z nimi pogadam - warknęłam i przeczołgałam się po chłopakach do drugich drzwiczek. Wypełzłam na zewnątrz i szybko ukryłam się za wrakiem naszego samochodu. Przeszłam do stanu półprzemiany, wzmocniłam łuski i wzbiłam się w powietrze. Ostrzał momentalnie ustał, by po chwili kule skierowały się w górę. Jakieś 100 metrów przede mną stał opancerzony wóz dostawczy. Przyciemniane szyby opuszczone były ledwie na parę centymetrów, a z wolnych przestrzeni wystawały lufy trzech karabinów automatycznych.
- Ja wam dam strzelać do moich przyjaciół! - mruknęłam i zanurkowałam w dół. Płomienie owinęły moje dłonie, kiedy coraz bardziej przyśpieszałam, aż w końcu wyrzuciłam je w pojazd. Strzały na chwilę ucichły. Zatoczyłam koło, a tuż obok mnie pojawiła się najpiękniejsza istota, jaką w życiu widziałam. Niemal czarne łuski połyskiwały w promieniach słońca, a potężne skrzydła wzbijały lekki piasek.
- Otoczymy wóz płomieniami. W końcu uciekną - rzucił i rozpoczął wykonywanie swojego planu. Jeszcze chwilę otępiała unosiłam się w miejscu, jednak gdy kula odbiła się od mojej piersi, rzuciłam się do przodu. Wzięłam głęboki oddech i wypuściłam wiązkę ognia prosto w ziemię. Piasek nie wytrzymał temperatury i zaczął wtapiać się w opony samochodu.
- To nie działa! - warknęłam wściekła i przysiadłam na metalowym dachu. Odnalazłam łączenie blach i wbiłam między nie szpony. - Pomóż mi!
Carter złapał z drugiej strony i oboje siłowaliśmy się ze stalą. Zwiększaliśmy temperaturę naszych ciał, aż spojenia puściły. Wdarłam się do środka, otrzymując serię pocisków. Rozdrażniona wyszarpnęłam karabiny z rąk napastników i złapałam jednego z trójki Rebeliantów za koszulę. Wzleciałam na jakieś 200 metrów i zmusiłam go, by na mnie spojrzał.
- Dlaczego nas zaatakowaliście? - zapytałam.
Milczał, doprowadzając mnie do szału. Drugą dłoń zacisnęłam na jego gardle, napierając pazurami na krtań.
- No już, zabij mnie! - wychrypiał. - Nic ci nie powiem!
- Czyżby? - zakpiłam... i puściłam go.
Pozwoliłam, żeby jego ciało pokonało trzy czwarte odległości do ziemi, po czym chwyciłam go za ramiona.
- Postaw mnie! - jęknął, zaciskając powieki. Tchórz...
- Kto was tu przysłał?
- Wolę zginąć z twojej ręki, niż wrócić i dać się zabić tam - odpowiedział z determinacją w błękitnych oczach.
- Powiedz, dla kogo pracujecie, a wypuszczę was wolo.
- Znajdzie nas, to nie ma sensu.
- Współpracuj! - jęknęłam, tracąc cierpliwość. - Jeśli powiesz mi prawdę, zabiję tego sukinsyna!
Przez chwilę milczał, jakby rozważając kolejny ruch. Był między młotem a kowadłem. Nic nie powiedzieć i dać się zabić szefowi, czy powiedzieć i czekać na śmierć z ręki tej samej osoby.
- Postaw mnie na ziemi. Jeśli nic im się nie stało, powiemy wam, co wiemy.
- Alleluja!
Z ulgą wylądowałam tuż przy samochodzie Rebeliantów. Pozostała dwójka została zakneblowana i związana. Przynajmniej nie uciekną. Mój zakładnik zmierzył Cartera wściekłym spojrzeniem, jakby ten zaraz miał go zaatakować.
- Niewiele wiem o całym tym gównie - zaczął. - Jak raz wpadniesz, to nie wyjdziesz żywy. Dostaliśmy rozkaz, żeby złapać smoka i wysłanniczkę śmierci. Mięliśmy dostać po czterdzieści pięć tysięcy na głowę, a teraz możemy palnąć sobie w łeb.
- Kto was tu przysłał? - dopytywałam.
- To był rozkaz z samej góry. Tyle wiem, a teraz wyświadcz mi przysługę i wykończ nas.
Przetarłam twarz i westchnęłam przeciągle. Nie miałam pojęcia, co zrobić. Nie chciałam mieć niewinnej krwi na rękach. Oni nie mają nawet broni!
- Jakieś siedem kilometrów na wschód jest miasteczko, znajdźcie Camelę i powiedzcie jej, że przysyła was stary znajomy. Będzie wiedziała, o co chodzi - oświadczył nagle Vincent, zaskakując nas wszystkich.
- Dziękuję - szepnął ten o niebieskich oczach. Rozwiązaliśmy jego towarzyszy i bez słowa ruszyli w wyznaczonym kierunku.
- Chwila... Gdzie Marisa? - zapytałam nagle otrzeźwiona.
Jak burza rzuciłam się w stronę wraku. Dziewczyna leżała nieprzytomna, a z jej boku strużkami lała się krew.
- Postrzelili ją! - krzyknęłam do tyłu i spróbowałam wyciągnąć bezwładne ciało dziewczyny przez wybitą przednią szybę.
Była zimna i blada, jakby już umarła. Ułożyłam ją na piasku, tamując krew palcami. Przerażony Scott doskoczył do niej i lekko uderzył w policzek.
- Obudź się - szeptał w kółko, a w jego oczach zbierały się łzy.
Nagle stało się coś niemożliwego. Jej ciało rozpłynęło się w powietrzu. Dosłownie. Zamieniło się w czarny dym, a jego resztki rozwiał wiatr. Zdębiała wpatrywałam się w miejsce, gdzie przed chwilą leżała. Wyłapałam tylko niewielką mosiężną kulę. Chwyciłam ją i ze złością zacisnęłam w dłoni.
- Co jest?
- Nie widzisz, że zniknęła? - warknął Scott, niemal kłapiąc szczękami.
- Kto zniknął?
To chyba jakieś żarty! Zerwałam się na równe nogi i nie mogłam uwierzyć własnym smoczym oczom! Czarne włosy z wyblakłymi różowymi pasemkami, jasna skóra, szara koszulka, którą miała rano.
- Ja cię chyba zabiję! - mruknęłam, rzucając się jej na szyję.
Scott poderwał głowę, a kiedy zobaczył, co się dzieje z nieopisaną ulgą na twarzy podszedł do nas. Odsunęłam się, a on jakby tylko na to czekał, dopadł do ust Marisy, jak wygłodniałe zwierze.
- Nigdy więcej mi tego nie rób - wyszeptał w jej wargi, po czym objął drobne ciało dziewczyny.
- Ale oni są uroczy... - rozmarzył się Carter, kiedy wróciłam do samochodu Rebeliantów. Dragon wykrzywił twarz w grymasie obrzydzenia, kiedy Scott po raz kolejny pocałował Marisę. - Ale co za dużo, to niezdrowo.

~~~~~~~~~~~~~~

Błagam, nie bijcie! Miałam tak mało czasu na pisanie, że sama nie zdążyłam się opierdzelić za nie opublikowanie kolejnego rozdziału. W nagrodę mam 1530 słów.
To co... Czy Marisa i Scott nie są uroczą parą? ^^

Do następnego!

ZOO - ostatni ObiektOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz