15. Program ochrony świadków

837 83 5
                                    

- Jak myślisz, Darren ma dziewczynę? - usłyszałam urywek rozmowy jakiejś blondynki przechodzącej obok mnie, kiedy razem z Damienem wyszliśmy na ulicę z ciemnego zaułka, gdzie przeniósł nas żółty, wyszczerbiony dzbanek.

- No co ty, przecież on widzi tylko ciebie! - zapiszczała jej koleżanka, niska szatynka.

- To czemu się do mnie nie odzywa? Skoro... - trajkotała ta pierwsza, gdy oddalały się, pozbawiając nas tej przyjemności, jaką było słuchanie ich gadaniny.

Damien spojrzał na mnie z dziwną miną, a po chwili oboje chichotaliśmy. Był poniedziałek rano, a my właśnie zaczęliśmy nasze dzisiejsze zadanie. Dziewczynom wmówiłam, że źle się czuję i chyba pójdę do Skrzydła, więc nie powinny nic podejrzewać.

- To gdzie najpierw? - spytałam powoli się uspokajając, po czym spojrzałam z ciekawością na panicza Meadows, ponieważ to właśnie on trzymał listę.

- Cóż, na liście pierwsi są... Abernathy - wyczytał unosząc brwi - Ja naprawdę nie wiem, jak dzisiaj się wyrobimy - westchnął.

- Aż tak źle? - jęknęłam.

- Może nie aż tak, ale z dwadzieścia rodzin to tu jest - wzruszył ramionami i schował pergamin do wewnętrznej kieszeni w swojej czarnej marynarce.

Oczywiście byliśmy ubrani jak mugole, ja miałam na sobie zwykłe jeansy z wysokim stanem, śliczną, granatową bluzkę z białymi kropeczkami i falbanką na dole, a na to miałam zwykły, czarny płaszcz do połowy uda. Na nogach miałam eleganckie gumowce, które bardziej przypominały sztyblety, a przez ramię miałam przewieszoną czarną, małą torebkę, gdzie schowana była moja różdżka i świstoklik na drogę powrotną. Włosy upięłam w niedbałego koka, w uszach połyskiwały złote koniczynki, a na szyi wisiał śliczny wisiorek w kształcie serduszka. Dziś byliśmy sobą, dzięki czemu nie musieliśmy pić tego okropnego eliksiru albo stosować zaklęcia. I dobrze.

Z kolei Damien miał na sobie jeansy, zwykły, biały t-shirt i czarną marynarkę.

- No to idziemy! - zawołał Damien i ruszył przed siebie, machając na mnie ręką - Mieszkają niedaleko.

Po dziesięciu minutach marszu staliśmy pod ładnym, aczkolwiek małym domostwem.

- Gotowa? - starszy brat Dorcas spojrzał na mnie z góry.

Pokiwałam głową.

- Raz się żyje - mruknęłam i pociągnęłam go do przodu.

Przeszliśmy przez ogród i weszliśmy na ganek.

- Kto puka? - zapytał, a mi od razu przypomniały się te wszystkie razy, kiedy kłóciłam się o to z dziewczynami.

- A co to za różnica - wzruszyłam ramionami i uniosłam zaciśniętą w pięść dłoń, po czym trzy razy lekko uderzyłam w drewniane, pomalowane na biało drzwi.

- Nie to, żeby coś Lily, ale tu jest dzwonek - zauważył Damien i wcisnął mały guziczek.

- Wiedziałam - parsknęłam, próbując ukryć zażenowanie, bo, co jak co, ale brat Dor był całkiem przystojny - Po prostu chciałam zobaczyć, czy ty to zauważysz.

- Z pewnością.

Naszą krótką wymianę zdań przerwał chrzęst otwieranych drzwi, a po chwili pojawiła się przed nami pulchna, niska kobieta przed czterdziestką.

- O co chodzi? - zapytała przyjemnym głosem, opierając się bokiem o uchylone drzwi.

- Dzień dobry, nazywam się Damien Meadows, a to jest Lily Evans. Jesteśmy ze szkoły pani młodszego syna. Czy moglibyśmy zająć minutkę? - odezwał się Damien, a ja zachodziłam w głowę, skąd on wie, do jakiej szkoły chodzi jej dziecko i czy w ogóle ta kobieta ma jakieś dzieci.

Never say never... | JilyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz