01

2K 74 6
                                    

      27.
       Pokój z numerkiem dwadzieścia siedem przyprawiał o dreszcze nawet najbardziej zobojętniałe jednostki - jak zwykło nazywać pacjentów - i na samą myśl o wizycie u doktora Hoffmanna dreszcze pojawiały się jak na zawołanie. Klein Hoffman nie był o tyle złowieszczy, co niepokojąco dociekliwy i wychodzący z założenia, że lepiej u jednostki znaleźć kolejny problem, niż rozwiązanie adekwatne do poprzedniego - niektórzy uważali, że zyskał miano "okrutnego" przez nieprzeciętnie wiele "przypadków", które wysyłał na przymusowe leczenie w szpitalach dla niezrównoważonych psychicznie bez mrugnięcia okiem. Nawet kobiety z recepcji bały się wypowiadać jego nazwisko na głos, a jakież koszmary musiała przechodzić bojaźliwa nastolatka?
W przychodni przebywały tylko cztery osoby, z czego jedna licząca dwojga, jak nie trojga, bo jej brzuch był naprawdę ogromny. Na przemian czule gładziła dzieciątko pod swoim sercem i klęła siarczyście, wybuchała płaczem, zaś śmiała się do rozpuku. Po jej prawej stronie siedział młody mężczyzna z opatrunkami na nadgarstkach, obojętnym wzrokiem wbitym w podłogę i czerwonymi, zapewne od płaczu, oczyma. Nieco dalej kręciła się kobieta, która swoim wyglądem nie odznaczała się w żaden sposób, a już na pewno nie pasowała na osobę cierpiącą na zaburzenia strefy psychologicznej. Dopiero po dłuższym obserwowaniu jej zachowanie stawało się dziwne: z przerażeniem wpatrywała się w swoje dłonie, bliska płaczu i prawdziwej rozpaczy. W poczekalni takiej jak ta nie sposób poczuć się normalnie i nic dziwnego, że starsza pani na recepcji co równe dziesięć minut wychodziła na "przerwę", czyli papierosa, może dwa.
Czwarta osoba zdawała się być najzwyklejsza, a zarazem bił od niej niepokój zdolny wypełnić pomieszczenie po same brzegi, przepełnić pozostałych ludzi i być może wydostać się na zewnętrz, żeby siać gorączkowość daleko, daleko stąd... Nie była na tyle oczywistym "przypadkiem", który można zaklasyfikować do konkretnej kategorii po pierwszych lepszych oględzinach. Tkwiła niemalże w całkowitym bezruchu, z dłońmi splecionymi w koszyczek i jasnymi włosami, które jak kurtyna przesłaniały całą jej twarzyczkę. Prezentowała się nienagannie i subtelnie, zbyt dobrze, jak na miejsce dla podupadłych ludzi.
- Sky Ferreira
Wywołana weszła do środka, czarnymi lakierkami szurając o podłogę. Świadomość wszystkich ludzi, którzy z ciekawością się jej przypatrywali doprowadziła do drżenia rąk i niezbyt ciekawego wrażenia na doktorze Hoffmannie, którego łysa głowa wystawała zza zagraconego biurka.
- Siadajcie - rzucił jakby od niechcenia i w bagatelizującym geście machnął ręką, w której kurczowo trzymał kartę pacjenta, jego dane i wszystkie notatki, które sporządza lekarz prowadzący odnośnie stanu jednostki, popraw i pogorszeń, choć pan Klein zwykle notował tylko drugą możliwość. Wsunął na kartoflany nos wąskie okulary i dokładnie przyjrzał się pacjentce siedzącej naprzeciwko: po kilku sekundach zdołał przypomnieć sobie, którą jednostką musi się teraz zająć. Odchrząknął głośno, stuknął kartą o powierzchnie biurka i skupił całą swoją uwagę na blondynce.
- Jesteście moim ulubionym obiektem, Sky - wychrypiał, nie zmuszając się nawet na cień uśmiechu. W dłoni zacisnął niebieski długopis, co znaczyło że jest gotów do pracy i zapisywania wszystkiego, co wpadnie mu w bystre oko, dlatego też dokładnie obserwował najmniejszy ruch swojego obiektu. Nie wiadomo, czy zdawał sobie sprawę z tego jak stresująco wpływa tym podejściem na obecną pacjentkę, która zdążyła już zedrzeć lakier z trzech paznokci u lewej dłoni. Zanotowane.
- Opowiedzcie mi, jak działają te leki, które przypisałem wam miesiąc temu. Śpicie dobrze?
Sky zdobyła się na poruszenie i w akcie zaniepokojenia założyła włosy za ucho, ostrożnie unikając spojrzenia doktora wlepiła wzrok w kolorowy obrazek za jego plecami. Niebieskie róże, czerwone niebo i żółta trawa. Widok płótna niezwykle przyjemnie wpłynął na jej zszarpane nerwy i kojąco wyciszył natłok myśli i zmartwień. Wyobraziła sobie, jak zrywa po trzy z róż, wplata w wianek z fioletowych bratków i wplątuje w niego źdźbła żółtej trawy. Bardzo chciałaby mieć taki wianek, ale tylko robiony własnoręcznie.
- Dobrze - dłuższą chwilę zwlekała z odpowiedzią, co nawet w najmniejszym stopniu nie uszło uwadze panu Hoffmannowi, którego długopis w zawrotnym tempie pokrywał rubryczki karty pacjenta. Zmarszczyła brwi i zacisnęła dłonie w pieści, zapominając, że ten mężczyzna spisuje każdy jej ruch. Nigdy nie miała tak wielkiej ochoty na ucieczkę jak w tym momencie.
- Fobia społeczna, osobowość lękliwa, brak akceptacji siebie, ataki paniki i zaburzenia snu - wyczytał lekarz ze znudzeniem, jakoby problematyka nastolatki nagle przestała go aż tak ciekawić i skrycie liczył na nowe, dodatkowe problemy. - Oceny dobre, zachowanie wzorowe, udział w lekcjach dodatkowych - wymamrotał, niezbyt zdziwiony tymi informacjami. Przywykł do jednostek zaburzonych, ale świetnie radzących sobie w szkole i pracy. - Czy jest coś, o czym chcecie porozmawiać? Opowiedzcie mi o swojej matce. Na poprzedniej wizycie wspominaliście o mężczyźnie, z którym się spotyka.
- Tak - pisnęła, nawet całkiem zadowolona z siebie, bo w końcu odpowiedziała. Dopiero oczekujące spojrzenie Kleina dało jej do zrozumienia, że będzie musiała dać z siebie odrobinę więcej. Wdech, wydech, mówimy. - Spotykają się od trzech miesięcy. Są zakochani - wyznała bez oporu, przekonana o prawdziwości swoich słów. Nerwowo odgarnęła włosy, raz po raz skinęła głową i błądziła wzrokiem dookoła, jakby wszystko było znacznie ciekawsze, niż ta wizyta.
- Na pewno niedługo się poznacie, skoro tyle o nim mówi. Jeżeli będziecie mieć z tym problem od razu się do mnie zgłaszajcie - oznajmił, jakby po części wesoło, a słowo "problem" zabrzmiało w jego ustach jak najpiękniejszy poemat. Mruknął coś do siebie, na przygotowanym listku kartki wypisał receptę na leki i podsunął ją pod nos pacjentki.

Prawdziwym koszmarem był powrót do domu - pół godzinna tułaczka metrem stanowiła dla Sky swego rodzaju piekło na ziemi i momentami z niepokoju wręcz bladła, obarczona spojrzeniami ciekawskich ludzi i komentarzami odnośnie jej wyglądu. Nie było jej ani przykro, ani nie była na nikogo zła; zwyczajnie bała się bezpośredniego kontaktu z innymi ludźmi i wszelkie formy przebywania z nimi w zamkniętych pomieszczeniach przyprawiały ją o mdłości i wyrzuty skierowane względem matki, która tym razem nie mogła odebrać swojej córki z przychodni. Tłumaczyła to "niespodzianką" i jakimiś przygotowaniami, które Sky naprawdę nie obchodziły i była pewna, że nie stanie się nic co mogłoby ten stan rzeczy zmienić.
Nieprzyjemne uczucie uderzyło prosto w niespokojne serduszko Sky i odruchowo zacisnęła zęby. Niespodzianki zawsze kojarzyły jej się z osobą, która na dobre zniknęła z jej życia i nic nie zapowiadało się na to, żeby kiedykolwiek do niego wróciła. Bez niej czuła się oderwana od rzeczywistości i zapominała o życiu, dnie spędzając na leżeniu w ogrodzie i lepieniu wianków z trawy i chwastów.
Drzwi i próg domu okazały się jeszcze przyjemniejszym widokiem, niż mogła przypuszczać.
      Z tamtego dnia zapamiętała drobne szczegóły, które dopiero po czasie zaczęły mieć głębsze znaczenie. Myśli o straconej przyjaciółce zniknęły momentalnie, jakby siła wyższa zapraszała ją do środka. Pierwszym elementem była klamka, którą pociągnęła, tak cholernie zimna, lodowata wręcz. Zaraz później był zapach, woń niebezpieczeństwa i ognia rozpalającego serce; przepełniał cały korytarz, wsiąkał w ściany i otaczał ten przeciętny dom aurą tajemnicy i świeżości. Słowa matki, które przypomniała sobie dopiero następnego dnia brzmiały mniej więcej jak: "Och, tu jesteś. Obiecałam niespodziankę! Proszę, poznaj moją drugą połówkę, tak wiele ci o nim opowiadałam! Sky, to jest Jared".
Sznurówki magicznym sposobem same się zaplątały, a następny krok zakończył się upadkiem tuż przed nogami mężczyzny, o którym słuchała od trzech miesięcy. Serce biło jej jak szalone, choć wtedy jeszcze nie wiedziała, że powodem tego nie był jej upadek. Wszystko działo się na tyle szybko, że nie zdołała siegnąć pamięcią do chwili, w której ujął jej drobne ramiona i silnym ruchem uniósł ją do góry, zbliżając ich twarze na niebezpiecznie bliską odległość. Zmroził ją chłód, mróz jego błękitnych tęczówek, wzrok przeszywający ją na wylot i jeszcze głębiej, spojrzenie wchodzące w jej duszę i rwące każdy milimetr onieśmielonego serca. Lazurowe oczy były tak samo zimne, jak metalowa struktura klamki, ale piękniejsze, niż małe kotki i ich puchate ogonki. Rozbite kolano nie stanowiło najmniejszego problemu, bo cały ból utonął gdzieś pomiędzy lewą a prawą tęczówką. Był to początek odsyłania wszelkich zmartwień i bólu w błękitną głębie jego oczu, co Sky zrozumie o wiele, wiele później.

LolitaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz