Część 9

1.9K 132 3
                                    


Rozglądam się nerwowo, zaciskając jedną dłoń na końcu uwiązu, a drugą na smyczy. Stoję razem z koniem i psem w strefie załadunkowej, gdzie miała czekać na mnie przyczepa razem z moim ojcem. Moja sytuacja jest delikatnie mówiąc, nieciekawa. Mam cały bagaż przed sobą, psa, konia i zerowe pojęcie, co dalej zrobić. Czuję, że za chwilę ciśnienie rozsadzi mi głowę. Miasto jest mi zupełnie obce, w przypływie głupoty i braku umiejętności przewidywania, wyrzuciłam kartkę z kontaktem do ojca, którą dał mi Michel zanim wsiadłam do samolotu, a nawet nie znam numeru, żeby zamówić taksówkę... Do taksówki z koniem, to by było zabawne. Jednak taksówka też z góry odpada, nie znam nawet adresu mojego przyszłego domu. Akryl zaczyna grzebać nogą po betonowej płycie. Jakby tego było mało, noga mnie boli i nie usprawnia przemieszczania, a tabletki przeciwbólowe mam w kosmetyczce, w jednej z walizek.

- Niech ktoś powie, że to żart... - mruczę do siebie, starając się powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Nie mogę uwierzyć, że cała ta sytuacja dzieje się naprawdę. Najbardziej na świecie pragnę się teraz obudzić z tego chorego snu. Zamykam oczy i biorę kilka głębokich oddechów. Unoszę powieki, nadal widzę budynek lotniska, w oddali pasy startowe i nadal jestem sama. Zaciskam zęby, koniec czekania na ratunek. Przewiązuję uchwyt jednej walizki końcówką uwiązu, drugą chwytam w jedną dłoń razem ze smyczą, a ostatnią staram się objąć palcami, jednocześnie nie wypuszczając uwiązu. Cóż, trzeba sobie jakoś radzić. Jestem na lotnisku, na bank ktoś będzie w stanie pomóc mi zorganizować jakiś transport dla konia, albo chociaż zdam się na pomoc policji i poproszę o znalezienie mojego kochanego ojca. Dobrze zdaję sobie sprawę z tego jak wyglądam. Szczupła dziewczyna, około 165cm, z kostką w szynie, prowadząca konia i psa, ciągnąca dodatkowo trzy, ogromne walizki. Idealne na okładkę kabaretu. Ledwo robię dwa kroki, kiedy ktoś wybiega zza rogu. Akryl przestraszony wyrzuca zadnie nogi i szarpie łbem.

- Ciiii.... spokojnie - szepczę, podchodząc bliżej niego. Lepiej będzie, jeśli się nie zorientuje, że wielka walizka jest przymocowana do końca jego uwiązu. W danej chwili uświadamiam sobie, jak głupi to był pomysł. Wizja spłoszonego konia, biegającego po płycie lotniska przyprawia mnie o dreszcze.

- Faith? - podchodzi do mnie sprawca całego zajścia. Dźwięk tego głosu wpływa na mnie o wiele mocniej, niż się spodziewałam. Moje ciało odmawia posłuszeństwa i zaczyna się trząść. Boję się spojrzeć na twarz mężczyzny, który do mnie podszedł, mimo tego, że dobrze wiem kto tam stoi. Mam wrażenie, że nagle temperatura wokół zwiększyła się o jakieś dwadzieścia stopni, a w moich żyłach płynie wrząca lawa. W końcu, po dłuższej chwili, zbieram się na odwagę i hardo spoglądam w twarz ojca. W tym samym momencie ulatują ze mnie wszystkie emocje, a twarz przybiera kamienny wyraz. Zakładam maskę, przypominam sobie wszystkie przepłakane noce, moje i mamy, żal i smutek w jej głosie, swój ból i ciągłe pytanie, co zrobiłam źle, dlaczego nie chciał być dłużej moim ojcem. Wszystko we mnie narasta, kumulowało się przez ostatnie lata, aby teraz wybuchnąć i zalać mój umysł nienawiścią, jakiej do tej pory nie znałam. Czuję gorąc policzków, ból szczęki, kiedy mocno zaciskam zęby. Odpycham smutek na bok, zostawiam go na później i pozwalam, aby gniew wypłynął na powierzchnię.

- Jak ty urosłaś - zwraca się do mnie czule i wyraźnie zamierza mnie przytulić. Reaguję odruchowo, odskakuję do tyłu, zapominając o niesprawnej nodze, przez co upadam między końskie nogi. Nie potrafi zinterpretować mojego wyrazu twarzy, nie zna mnie ani trochę, już nie. Thomas wyciąga w moim kierunku dłoń, na którą spoglądam z niedowierzaniem i nieporadnie podnoszę się o własnych siłach.

- Przepraszam za spóźnienie. Jedźmy już do domu... - szepcze z rezygnacją, w końcu zauważając, że nie mam ochoty na czułości. Unoszę brwi, słowo dom brzmi w jego ustach jak obelga skierowana w moją stronę.

- Rychło w czas- mruczę pod nosem. Zostawiam walizki i jak najszybciej prowadzę konia w stronę koniowozu. Wprowadzam go do środka, następnie wpuszczam psa do auta i patrzę, jak Casper zajmuje całe tylne siedzenie, przez co muszę zająć miejsce obok kierowcy. Ostentacyjnie wkładam słuchawki do uszu, wyraźnie sygnalizując brak chęci rozmowy i całą drogę wpatruję się w widoki za oknem. Choć z zewnątrz sprawiam wrażenie w pełni opanowanej, przynajmniej mam taką nadzieję, to w środku czuję, jak serce boleśnie tłucze mi się o żebra. W pewnym momencie moją uwagę przykuwa pasące się stado koni. Ku mojemu zdziwieniu skręcamy w drogę prowadzącą między pastwiskami, choć szczerze mówiąc, nie zastanawiałam się do tej pory, gdzie będzie stał mój koń. Przyjęłam to za pewnik, skoro Thomas przyjmuje mnie do siebie razem z moimi zwierzętami, bierze na siebie odpowiedzialność, jaką to za sobą ciągnie i nie zdążyłam nawet dobrze przemyśleć opcji, jakie tu zastaniemy. Ojciec zatrzymuje się przed stajnią, a ja nie mogę wyjść z podziwu.Jak zahipnotyzowana wysiadam z samochodu i rozglądam się dookoła. Budynek stajni zbudowany jest z czerwonej cegły, która dodaje temu miejscu uroku. Zielony bluszcz porastający frontową ścianę nadaje całości nieco magicznego klimatu. Wejściowe drzwi przypominają raczej wrota, a wykonane są z ciemnego mahoniowego drzewa. Stajnia dzieli się na dwa skrzydła, gdzie w każdym, na pierwszy rzut oka, jest po tyle samo okien. Z niektórych z nich, wystają końskie łby. Na mój widok, jeden z koni rży zaciekawiony. Akryl natychmiast odpowiada mu z wnętrza koniowozu.

- Podoba się? -pyta Thomas, stając obok mnie. Nie odpowiadam, nie widzę takiej konieczności, tylko odwracam się na pięcie i zmierzam do przyczepy. Koń radośnie parska, kiedy orientuje się, że nareszcie opuszcza klaustrofobiczną przestrzeń. Ostrożnie wyprowadzam go po trapie przyczepy, prosto przed stojącego obok mężczyznę.

- Witam w naszych skromnych progach - uśmiecha się do mnie serdecznie, rozkładając ręce w przyjaznym geście.

- Skromnych? - śmieję się do niego cicho, nie mogąc ukryć zachwytu. - Zaprowadzi nas Pan do naszego boksu? - pytam z uśmiechem, gładząc szyję podekscytowanego zwierzęcia.

- Tak, oczywiście. Poza tym, jestem Dereck Anderson, właściciel stadniny - przedstawia się, prowadząc mnie w stronę głównego wejścia. Stara się iść powoli, żebym spokojnie dała radę za nim nadążyć z tą nieszczęsną kostką.

Po przekroczeniu progu budynku, rozglądam się z zaciekawieniem. Przy suficie wiszą ozdobne żyrandole, ściany pomalowane są na beżowy kolor, a podłoga, barierki i ściany boksów mają odcień ciemnego brązu.

W każdym boksie jest okno, z którego konie swobodnie mogą wyglądać na zewnątrz. W jednym skrzydle są na oko 24 boksy. Nie ma co, niezłe pierwsze wrażenie. Mam nadzieję, że dobrze będzie się tu żyło.

Przypada nam boks na samym końcu lewego skrzydła, z czego ogromnie się cieszę. Odpowiada mi to, nie lubię jak dużo osób kręci się obok moich zwierząt i mnie, a dodatkowo, zaraz przy naszym boksie jest boczne wyjście na zewnątrz, co czyni daną lokalizację jeszcze przyjemniejszą. Da mi to możliwość uniknięcia przeprowadzania konia do wyjścia przez całą długość korytarza, a co za tym idzie, mijania innych pensjonariuszy.

Siano już naszykowane czeka w boksie, co wyraźnie uszczęśliwia Akryla. Ściągam mu derkę, ochraniacze transportowe, a na koniec rozplątuję mu ogon. Z uśmiechem patrzę, jak przerywa jedzenie, rozgląda się po boksie i z zaciekawieniem wita się z końskim kolegą obok. Przynajmniej on wydaje się zadowolony.

Just risk, sacrifice, loveOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz