- A ty gdzie? - Will staje w przejściu do salonu, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie.
- Nigdzie, tak pochodzić - rzucam miękko. Z dziwną łatwością przychodzi mi każde kłamstwo w tym domu. To miejsce źle na mnie działa, w końcu nigdy nie kłamałam, przynajmniej nie tak często, a jeśli już, dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Najwyraźniej wszystkie dobre cechy zostały w murach starego domu. Albo odeszły wraz z mamą.
- Na pewno? - pyta podejrzliwie, zakładając ręce na piersi. Cholera, jak on dobrze mnie zna. Jak to zrobił, przez te kilka dni? Może powinnam zacząć się bać. Wzdycham cicho, odwracając twarz w jego stronę.
- Nie, na niby - prycham, starając się zachować naturalnie. Dobrze wiem, że jeśli dowie się, że idę do domu Lukasa, zająć się jego agresywnym psem, zamknie mnie w pokoju, albo przywiąże do kaloryfera.
- Mam przyjechać po ciebie? - zadaje kolejne pytanie, co zaczyna mnie irytować.
- Idę na spacer, nie chcę jeździć samochodem - wywracam oczami, odgarniając niesforne kosmyki włosów.
- No okej.. ale jak coś to dzwoń - oznajmia coś, o czym doskonale wiem.
- Twoja dziewczyna będzie miała przerąbane... - kręcę głową, jak najszybciej opuszczając dom. Nie mam ochoty na więcej pytań, a znając jego wymyśliłby jeszcze kilka. Ewentualnie kilkadziesiąt.
- Hej! - blondynka podbiega do mnie z ogromnym uśmiechem. Mam wrażenie, że spotkania ze mną sprawiają jej dużą radość. Dobrze, że chociaż jej, bo mi się wszystko w żołądku przewraca, jak pomyślę, że przez nią mogę częściej spotykać osobę ułomną, zwaną Lukasem.
- Cześć - odpowiadam z nutką udawanego entuzjazmu. Najwyraźniej została we mnie jeszcze odrobina dobroci, skoro nie chcę, żeby było jej przykro.
W drodze dziewczyna cały czas mówi. Mówi, mówi, mówi. Zupełnie jakby ją ktoś nakręcił. Męczy mnie to, ale nie przerywam jej ani na moment. Moja rola ogranicza się do głuchych skinień głową lub beznamiętnych 'tak', ' nie', 'naprawdę?'. Jej wypowiedź, która nudzi mnie już na samym początku, ciągle krąży wokół Rocca. Candy upiera się, że to on jest zły, że on nie daje do siebie dotrzeć i jednym słowem potwór nie pies. Gdyby nie wyuczona cierpliwość, niezbędna do pracy z psami, po dziesięciu minutach tej paplaniny sama zamieniłabym się w Rocca i ją po prostu zagryzła. Zastanawiam się, jak ona czytała mojego bloga. Myślę, że czytając moje wykłady na temat psychologii psów, podstawiała tam swoje własne słowa i w ten sposób zakodowała sobie błędne przekazy gdzieś tam w głowie. Ona jest tylko o dwa lata młodsza ode mnie, czyli ma już prawie szesnaście lat, a wciąż jest taka...nie ogarniająca otaczającego jej świata. Żeby nie powiedzieć głupia. Takie zachowania nie powinny być legalne...
W końcu, po jakże męczącej drodze docieramy do jej domu. Biorę od niej rakietę do tenisa i od razu zmierzam w kierunku kojca. Przekazuje Candy smycz Capsera, a sama z rakietą w dłoni pewnie podchodzę do wejścia. Nie spuszczam wzroku z psa miotającego się po pomieszczeniu. Zamykam za sobą drzwi i staję do niego bokiem. Nie ruszam się ani o milimetr, tylko kątem oka obserwuję jego zmiany nastawienia. Przechodzi od strachu, przez chęć zabicia mnie, zdenerwowanie, lęk, aż w końcu zatrzymuje się na niepewności pomieszanej z ciekawością. Oblizuje się, ziewa i porusza się sztywno, niczym harmonijka. Odsuwam się w tył, pokazując mu, iż wiem, że pokazuje mi dyskomfort i niepewność, który czuje w tej sytuacji. Po dłuższej chwili amstaff podchodzi do mnie z pracujących nosem. Pozwalam mu się obwąchać, po czym ten, tak jak wczoraj, odchodzi. Podchodzę do niego pewnie. W sekundę zmienia nastawienie. Przechodzi w strefę ataku. Zatrzymuję go rakietą, podchodząc do niego jeszcze bliżej. Z jego ciała wydobywa się cichy pomruk, na co reaguję syknięciem, połączony z pstryknięciem palcami. Odpuszcza, odsuwając się o krok w tył. Wyciągam z kieszeni smycz, z której tworzę pętelkę, przekładając zaczep przez rączkę. Zarzucam ją na szyję psa, po czym odwracam się i po prostu idę przed siebie, a pies podąża za mną. Każę Candy odprowadzić Caspera jak najdalej i wrócić samej. Przechadzam się kilkakrotnie w tą i z powrotem po długości podwórka, a Rocco bez sprzeciwu idzie za mną z opuszczoną głową. Kolejny sukces, myślę widząc rozluźniającego się psa.
- Oddychaj głęboko, wyprostuj się, ręce rozluźnij w łokciach, patrz przed siebie, masz to i idź przed siebie - instruuję Candy, wciskając jej w dłonie smycz. - Jestem obok - zapewniam, widząc niepewność malującą się na jej twarzy. Jednak kiwa głową, stosuje moje instrukcje i idzie przed siebie. Amstaff się nie sprzeciwia, tylko idzie obok niej. Dopóki z domu nie wychodzi Lukas z kolegą. Znowu.
- Co ty odpierdalasz z tym psem, on jest popieprzony i nic z tym nie zrobisz. Zwłaszcza ta niezrównoważona dziewczyna ci w tym nie pomoże - szatyn zaczyna się śmiać i podchodzi do dziewczyny. Nie widzi tego, że pies zmienia nastawienie.
- Nie! - krzyczę, czym prędzej ruszając przed siebie. Na moment zapominam o kostce i poruszam się najszybciej, na ile jest to możliwe. Lukas odskakuje, chroniąc się tym samym przed zębami Rocca, który przekierowuje swoją uwagę na bruneta stojącego obok. W ostatniej chwili dotykam psa w bok, dezorientując go. Na moje nieszczęście, zszokowane zwierze, zarzuca głową, natrafiając na moją rękę. Układam drugą dłoń tak, aby przypominała szczękę, po czym mocno wczepiam ją w bok szyi amstaffa.
Ten puszcza moją rękę, jednak ja wciąż nie ustępuję nacisku, przez co pies przewraca się na bok, odsłaniając brzuch. Okazuje mi najwyższą uległość, więc wstaję. Staram się nie zwracać uwagi na pożółkłą już trawę, która teraz przyodziewa szkarłatną szatę. Wciąż patrzę na ciało psa, które całe drżące, wygląda jak w trakcie ataku epilepsji. Nikt nic nie mówi. Mam wrażenie, że wszyscy dalej nie wiedzą co się właściwi stało i co się dzieje w danej chwili. Słyszę tylko cichy szloch blondynki. Pies przestaje drżeć i wzdycha głęboko. To znak, że dotarł do niego mój przekaz.
- Wiem, że wyglądał źle, ale musiał przez to przejść. Sam musiał dojść do tego, co chcę mu powiedzieć - tłumaczę i cofam się o krok, lecz pies wciąż nie wstaje. Odgarniam dłonią włosy z twarzy. Dopiero teraz, kiedy napięcie zaczyna opadać, czuję kotłujące się we mnie emocje. Boje się spojrzeć na rękę, więc robię to dopiero po kilku głębokich wdechach. Ponad połowa przedramienia pokryta jest krwią, na dłoni również prześwitują tylko niewielkie kawałki czystej skóry. Nie widzę dobrze obrażeń, bo wszystko jest tak samo czerwone. Dopiero kiedy wizualnie uświadamiam sobie, że naprawdę ucierpiałam, ręka zaczyna boleć.
- Jak się czujesz? Pokaż to... - kolega Luka chwyta nie za łokieć.
- Spieprzaj i nie dotykaj mnie - syczę przez zaciśnięte zęby, wyrywając rękę. - To ty powinieneś oberwać! Ale fakt, głupi ma zawsze szczęście - warczę, wskazując palcem na Lukasa. Nie czekam aż cokolwiek mi odpowie, tylko łapię za smycz psa, który wciąż leży w tej samej pozycji. Odprowadzam go do kojca, po czym wracam do zapłakanej Candy.
- Nie płacz, już wiele razy mi się to zdarzyło. Jutro może przyjdę, ale dasz mi znać kiedy jego nie będzie w domu. Bo jak znowu spierdoli mi całą robotę, to go poszczuję, ale dwoma psami - mówiąc to patrzę hardo w oczy szatyna, gdzie po raz pierwszy widzę zmieszanie.
- Capser! - wołam mojego psa, który grzecznie siedzi niedaleko furtki. Chwytam smycz, po czym razem ruszamy do wyjścia.
- Odprowadzę cię! - woła za mną Candy, biegnąc w moją stronę.
- Nie! - odpowiadam odrobinę za ostro, ale na samą myśl o jej nie zamykającej się buzi, krew gotuje się w moich żyłach. Teraz mam większe zmartwienie, jakim jest to, co powiem Willowi.
CZYTASZ
Just risk, sacrifice, love
RomanceJedno wydarzenie może zmienić wiele w naszym życiu. Jedna tragedia, może zniszczyć cały nasz świat. Jak sobie poradzić, uporać z wydarzeniami, które działają destrukcyjnie? Jak odróżnić drogę, jak dobrze wybrać? ...