17. Cud.

139 19 3
                                    

Frankie

Ciemność. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem, była ciemność, przerażająca i pochłaniająca mnie w całości. Najpierw pomyślałem, że już umarłem. Moje życie, które miało trwać wiecznie, właśnie się skończyło. Jednak zaraz potem usłyszałem głos – ten, który pieścił moje uszy, który rozpoznałbym wszędzie, nawet w zaświatach. Dźwięk docierał do mnie coraz wyraźniej, jakby ona stała tuż obok.

– Coś ty zrobił?!

Rosemary na kogoś krzyczała. Nie zajęło mi wiele czasu, by domyślić się, na kogo.

– Skończył marnie, tak jak potwór skończyć był powinien. Teraz możesz uważać to za stratę, ale za kilka lat o nim zapomnisz i...

– Jak w ogóle możesz tak mówić, Jonathanie?! Ja go kochałam! A ty go zabiłeś!

Nie mogłem otworzyć oczu. Wiele razy próbowałem, lecz wszystkie próby skończyły się niepowodzeniem. Ta sytuacja była zrozumiała – byłem nieprzytomny, ale świadomość z jakiegoś powodu mnie nie opuściła. Chciałem zobaczyć miejsce, w którym się znajdowałem. Nie byłem jednak pewien, czy na widok twarzy ukochanej nie pękłoby mi serce.

Czy mogłem przypuszczać, że naprawdę umarłem? W końcu Rosemary nie żyła już od tylu lat, całe wieki... Podobnie zresztą Jonathan – przecież sam go zabiłem w zemście za śmierć ukochanej.

W takim razie gdzie się znalazłem? Czy trafiony pociskiem Neila cofnąłem się do przeszłości? Z naukowego punktu widzenia nie było to możliwe. Co najwyżej mój umysł płatał mi figle, sprawiając mi cierpienie o wiele gorszy niż ból fizyczny w klatce piersiowej.

A może na tym polega umieranie? Ginąc od rany ciało samo siebie chciało wykończyć, torturując umysł aż do śmierci. Jeśli tak miała wyglądać moja śmierć, byłem gotów przyjąć ją z godnością. Nie zasłużyłem na lepszą.

Głos Rosemary stał się bardziej płaczliwy, pełen smutku. Słysząc jej cierpienie chciałem za wszelką cenę pozbyć się dzielącej nas bariery, nawet jeśli oznaczałoby to ostateczne pożegnanie się ze światem.

– Był taki szlachetny! Obronił mnie... A ty... Ach, Jonathanie, gdzie twój honor? Zabić własnego kuzyna?! Jak mogłeś posunąć się do czegoś tak brutalnego?!

Jonathan najwidoczniej nie wydawał się wzruszony jej przemową. Gdy się odezwał, w jego głosie nie usłyszałem ani odrobiny żalu.

– Zrobiłem to, co musiałem. Będzie lepiej dla wszystkich, kiedy tego potwora nie ma już na tym świecie. Gdyby kiedyś z jego winy stałaby ci się krzywda...

– Co za brednie! On nigdy nie zrobiłby czegoś podobnego. Kochał mnie z wzajemnością!

– Twoja nadzieja przekroczyła granice zdrowego rozsądku. Nie wiesz, o czym mówisz. Rosemary, proszę...

– Nie dotykaj mnie! Nie dotykaj, nigdy więcej! To wszystko twoja wina!

Nagle głosy zaczęły się oddalać, już nic nie słyszałem.

Cokolwiek działo się poza moim zasięgiem, nie zwiastowało niczego dobrego. Żałowałem, że nie mogłem otworzyć oczu. Co gorsza, czułem ból, lecz nie miałem pojęcia, gdzie leżę. Mogłem spoczywać na ostrych kamieniach, a nic bym nie poczuł.

Gdy wreszcie, z jakiegoś nieznanego powodu, powróciło mi czucie, nie do końca dostałem to, czego oczekiwałem. Leżałem na czymś... kościstym. Chyba ktoś trzymał mnie w ramionach. Stopniowo powracające zmysły spotęgowały cierpienie, które powodowała rana w klatce piersiowej.

Nagle jednak ból, który przeszył mi pierś chwilę po tym, jak przyjąłem na siebie pocisk Neila, przyćmił inny, jeszcze bardziej obezwładniający. Czułem go wszędzie – rozchodził się po moim ciele i paraliżował poszczególne jego fragmenty. I wydawał się dziwnie znajomy, jakbym kiedyś już przeżywał podobne katusze.

Ja i FrankieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz