1. Wyzwanie.

993 96 39
                                    

6 sierpnia 2015 r.

Natarczywy dźwięk dzwoniącego telefonu obudził mnie tuż przed dziewiątą. Półprzytomnie sięgnęłam po niego i zbliżyłam jasny ekran do oczu. Spodziewałam się połączenia od mamy, bo żadne z moich przyjaciół nie śmiało dzwonić do mnie o tak absurdalnie wczesnej porze – poza tym, sami spali do późna w wakacje. Widząc niezapisany w kontaktach numer, jęknęłam i odłożyłam telefon na szafkę nocną. Ponownie położyłam się pod kocem i próbowałam zasnąć, ale wiedziałam, że nic z tego nie wyjdzie.

„Dzięki, osiem-osiem-pięć...", pomyślałam i przeciągnęłam się niespiesznie. Wsunąwszy na nogi wysłużone kapcie, poczłapałam do kuchni.

Zajęłam się przygotowaniem tostów na śniadanie, w międzyczasie popijając zimne mleko prosto z kartonu – jego chłód ocucił mnie lepiej niż mocna kawa. Odkładając do lodówki ser, bez którego nie wyobrażam sobie dobrych tostów, dostrzegłam żółtą karteczkę przyczepioną magnesem. Mama prosiła, abym skoczyła do marketu i ugotowała coś na obiad, gdyż spodziewa się wrócić późno.

Podobnie jak przez ostatnie siedem miesięcy.

Odkąd rodzice sfinalizowali swój rozwód, a tata oficjalnie wyprowadził się od nas, Laura spędza w pracy blisko dwanaście godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu. Można by pomyśleć, że branża ubezpieczeń jest lekka i z pewnością nikt nie bierze nadgodzin. Cóż, mama również tak myślała, zatrudniając się u Johna Mayera przed blisko dziesięcioma laty – dopóki nie zaczął na niej ciążyć obowiązek utrzymania wielkiego, starego domu, nastoletniej córki i spłaty kredytu zaciągniętego tylko po to, aby wynająć dobrego prawnika. Współczułam jej z całego serca i obiecałam pomagać, jak tylko mogę, choć poza prowadzeniem domu niewiele mogłam. Chciałam wprawdzie iść do pracy, dokładać się do domowego budżetu, ale wymagało to ukończenia szesnastu lat; pozostawało więc czekać.

Wsłuchana w ciche tykanie tostera, wyjrzałam przez okno.

Pogoda zapowiadała się fantastycznie, zważywszy na klimat, jaki panuje w południowej Anglii. Słońce, prawie bezchmurne niebo oraz delikatny wiatr poruszający korony drzew to coś, na co z utęsknieniem czekałam przez ostatnie dwa deszczowe tygodnie.

W oddali, za żywopłotem, rozciągało się niemal bezkresne pole, łąka przyozdobiona dzikimi kwiatami. Ich czerwone i różowe płatki odznaczały się na zżółkniętej trawie sięgającej pewnie do kolan – pocztówkowy widok. Nigdy nie miałam okazji znaleźć się po tamtej stronie płotu, zawsze coś mnie powstrzymywało; chyba strach o to, że właściciel tego miejsca przegoni mnie stamtąd widłami, co wydawało się absurdalne – nikogo nie obchodziło, co się dzieje na polu, bo mój dom leżał na skraju miasteczka.

Co miało swoje plusy i minusy. Zachodnią część Dark Villey, w której mieszkałam, nazywano historyczną, ponieważ większość domów, w tym mój, postawiono w siedemnastym wieku, kiedy to założono tę mieścinę. Wielkim minusem było zainteresowanie turystów tą częścią miasteczka – często przyjeżdżali tu ludzie pasjonujący się historią, robili zdjęcia ciekawych budynków, nawet zamku, aczkolwiek nigdy z bliska – co, moim skromnym zdaniem, ocierało się o przesadę. Plusem zaś był spokój wynikający z tego, że niewiele samochodów przejeżdżało przez Old-city Street w ciągu dnia.

Tosty, które próbowałam zrobić z ostatnich kromek chleba, niestety odrobinę się przypaliły, ale gruby plaster sera prawie całkowicie zniweczył gorzki posmak. Nie było to pełnowartościowe śniadanie, jakie reklamują w telewizji i prasie, ale stwierdziłam, że wystarczające na to, aby nie zemdleć w sklepie z głodu. Zaplanowałam zjeść coś więcej po powrocie.

Ja i FrankieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz