B ó l

518 56 17
                                    

Chyba każdy chociaż raz w swoim życiu ma moment zwątpienia, w którym wszystko traci sens i jedynym wyjściem może być tylko rzucenie się z mostu, albo strzelenie sobie w głowę przy akompaniamencie jakiejś piosenki grupy The Cure. Ten jeden, jedyny moment, w którym przytłaczają cię własne uczucia i tak bardzo masz dość, że nie masz siły nawet płakać, a przynajmniej nie zdajesz sobie sprawy z tego, że zaraz trafisz do szpitala jako silnie odwodniona osoba, bo połowa wody w twoim organizmie została wylana razem ze łzami.

To niepowtarzalne uczucie bycia zgniatanym przez otaczające cię ściany i ciszę, w której dokładnie słyszysz bicie swojego serca (oby się zatrzymało) i odczuwasz każde swoje mrugnięcie, jakby miało być tym zbawczym, tym ostatnim, które uwolniłoby cię od tego epizodu klaustrofobii i depresji.

Ja się tak właśnie czuję.

W toalecie, zaryczaną i potłuczoną znalazł mnie woźny.

Wygonił mnie z groźbą, że doniesie na mnie dyrektorce.

Musiałam wrócić na lekcje w stanie, który idealnie wciska się w definicję „kompletnej porażki". Cała klasa spojrzała się wtedy na mnie, jak na objawiającego się Jezusa Chrystusa. A to byłam tylko ja. Nędzna, mizerna, brzydka, nienormalna, idiotyczna, pobita Maeby Vincent, która popełniła największy błąd w życiu, nie umierając podczas porodu.

A teraz, siedząc skulona w toalecie w Starbucksie i radząc sobie z zabijającą mnie depresją (mam nadzieję, że epizodyczną), nie potrafię sobie poradzić nawet z oddychaniem, ponieważ wstrząsają mną tak intensywne spazmy, że co kilka sekund uderzam się o sedes.

Boję się wyciągnąć telefon i zobaczyć wszystkie niespodzianki, jakie dziś przygotowali dla mnie koledzy.

Tak, siedzę w toalecie w Starbucksie.

Tak, Patrick Trick Idiota Nichols ma właśnie swoją zmianę.

Tak, jest wtorkowe popołudnie i powinnam być teraz w domu i odrabiać lekcje, zajmować się bratem, robić meksykańską zapiekankę, czy cokolwiek innego, tylko nie umierać w pieprzonym WC.

Ale to właśnie robię i to czyni mnie żałosną, brzydką, nienormalną i idiotyczną.

- A... a... a m... może powinnam... - szepczę do siebie, co jakiś czas wstrząsana szlochami. – Po... porozma...wiać... z Patrickiem...?

Tak, powinnaś, zanim zmiażdżą cię ściany. Słyszysz?

Są coraz bliżej.


Kładę równowartość ceny karmelowego frappuccino na ladzie. Kulę się w sobie, budując prowizoryczną tarczę przed wszystkim, co mnie otacza. Wszyscy inni są zajęci, więc ostatnim dyspozycyjnym pracownikiem jest Patrick. Widzę, z jaką niechęcia podchodzi do kasy i przyjmuje moje zamówienie.

- Cześć. Teraz się nie znamy? – psykam, gdy wbija moje zamówienie do kasy.

- Proszę poczekać na swój napój, zaraz będzie gotowy – odpowiada nienaturalnym tonem wyzutym z emocji. Chwytam go za fartuch. – Proszę mnie zostawić, albo wezwę ochronę.

Puszczam zielony materiał. Nawet nie chce mi się płakać.

Wychodzę.

- Nie, zaraz – wybiega zza baru i chwyta mnie za koszulkę, tak jak wtedy, gdy podejrzewał mnie o śledzenie, tak jak wtedy, gdy jak zwykle był dla mnie niemiły i tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy go tutaj zobaczyłam. – Poczekaj, proszę.

That Odd GuyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz