Rozdział dwudziesty dziewiąty

3.3K 273 30
                                    

Bo gdybym umarł dziś wieczorem,
czy podtrzymałbyś moją głowę,
czy potrafiłbyś zrozumieć?
A gdybym podstępnie skłamał
czy nadal byłbyś tu przy mnie,
nie, czy wtedy byś nie odszedł?
(The Cranberries, „Everything I Said")

Rozdział dwudziesty dziewiąty

Ciało, wsunięte między mnie i bezimienną ciemność.
Życie, które poświęcę z własnej woli.
Serce, bijące tylko dla ciebie.

Obaj strażnicy u wejścia do lochów stali tak cicho i nieruchomo, jakby ktoś wykuł ich w kamieniu. Harry starał się kontrolować oddech i zbyt szybki rytm kroków. Serce łomotało mu silnie, odzywając się pulsującym echem w gardle i nie uspokajając się nawet wtedy, gdy pokonał już pierwszą przeszkodę, a ciemność pochłonęła lochy za jego plecami.
Szedł długimi, oświetlonymi słabym blaskiem pochodni, niekończącymi się tunelami. Woda nieustannie spływała ze ścian, ale na szczęście tutaj, w korytarzach położonych nieco wyżej niż lochy, nie tworzyła już rozlewisk na podłodze. Harry starał się iść twardo i zdecydowanie, tak, by głośne echo jego obcasów zagłuszyło ewentualne odgłosy kroków niewidzialnej Narcyzy, podążającej jego tropem. Poruszała się wprawdzie cicho jak elf i nie docierał do niego najmniejszy spowodowany przez nią szelest, a jej obecność potrafił tylko wyczuć, jednak ostrożności nigdy nie było za wiele.
Dopiero, gdy dotarli do pierwszego, prowadzącego w lewo, rozgałęzienia w tunelu, Harry zrozumiał, że ich drogi rozejdą się w tym miejscu. Lekki powiew po raz ostatni zaniósł mu do nozdrzy woń jej perfum. A potem nagle wyczuwalna bliskość Narcyzy znikła, pozostawiając przestrzeń za jego plecami pustą i martwą. Nie zatrzymał się jednak ani nie odwrócił, w duchu życząc jej powodzenia.
Nawet bez Mapy Huncwotów z łatwością poradził sobie z odnalezieniem powrotnej drogi do katedry. Wszystkie korytarze zdawały się w jakiś sposób do niej prowadzić, była sercem wrogiej kryjówki. Na kilka sekund zaczaił się przed uchylonymi drzwiami, próbując uspokoić przyspieszony oddech. Podniesiony głos dobiegający z wnętrza i odbijający się gromkim echem od ścian katedry kazał mu nastawić uszu.
- Co to ma znaczyć? - Usłyszał szorstkie, kipiące irytacją słowa. - Pozwoliliście wejść tu Avery'emu ot tak sobie, nie sprawdzając go?
Odpowiedzią była długa, nieprzyjemna cisza, przerywana pełnym zakłopotania szuraniem stóp po posadzce. Harry wstrzymał oddech, ostrożnie pochylając się do przodu i zaglądając do środka przez wąską szparę w drzwiach. Rozpoznał blady profil Antonina Dołohowa, który najwyraźniej przed chwilą wrócił do bazy. Stojący wokół niego śmierciożercy pospuszczali głowy z zawstydzenia.
- Sądząc po waszym milczeniu zakładam, że odpowiedź brzmi „tak". - Jego głos tchnął bezlitosną surowością. - Co się z wami dzieje? Doświadczenie niczego was nie nauczyło? To, że w ostatniej potyczce udało nam się odeprzeć wroga, nie oznacza, że można sobie pozwolić na nieostrożność. - Jego wzrok badał każdego śmierciożercę z osobna. - Gdzie jest Avery w tej chwili?
- Na dole, w lochach, poszedł zanieść kolację więźniarce - powiedział Macnair, odchrząknąwszy.
Harry nie zobaczył rozszerzających się z niedowierzania oczu Dołohowa. Mógł to jedynie wyczuć.
- Na co jeszcze czekacie, durnie?! Natychmiast go szukajcie! - parsknął z wściekłością. - A jeśli się okaże, że nie jest tym, za kogo się podaje, polecą tu głowy.
W ostatniej chwili Harry zdołał oderwać się od futryny i jednym susem wskoczyć do ciemnej niszy. Mocno przyciśnięty do wilgotnego muru obserwował, jak dobry tuzin śmierciożerców w największym pośpiechu opuszcza katedrę, podążając tunelem prowadzącym w stronę lochów. Nie odkrył wśród nich Dołohowa.
Jego puls szalał. Naciągnął kaptur głębiej na twarz i dokładnie sprawdziwszy wszystkie kierunki, bezszelestnie wymknął się z pogrążonego w mroku zakamarka.
Musiał jakoś zyskać na czasie, dla dobra Narcyzy. Przyszła mu do głowy tylko jedyna myśl, w jaki sposób mógłby tego dokonać.
Aby dotrzeć do malutkiej, pełnej ziół pracowni, musiał pokonać zaledwie kilka kroków pustym na pierwszy rzut oka korytarzem. Napiął mięśnie i wystartował ostrym sprintem. Każda sekunda zdawała się przeciągać w nieskończoność, zanim nie znalazł się na miejscu.
Jednym pchnięciem otworzył ciężkie drzwi, wpadając do środka i natychmiast zamykając je za sobą. Oparty plecami o ich leciwą, próchniejącą powierzchnię, usiłował zapanować nad przyspieszonym oddechem. Pomieszczenie wypełniały snujące się wokół opary, a powietrze przyjemnie pachniało rumiankiem i szałwią.
Na jego widok Draco zamarł w pół ruchu. Jego oczy zwęziły się w szparki, a twarz zbladła bardziej niż za ostatnim razem, gdy się widzieli.
Malfoy powoli podniósł się z krzesła i zbliżył się do Harry'ego, trzymając przed sobą nóż do szatkowania ziół niczym broń.
- Nie jesteś Averym. - Jego głos zabrzmiał zaskakująco spokojnie, niemal tak, jakby już wcześniej udało mu się domyśleć, że coś się nie zgadza. - Pozostaje pytanie: kim w takim razie jesteś naprawdę?
Harry milczał, czując nagłą suchość w ustach. Spojrzeniem wbił się w błyszczące nieufnością oczy Dracona. Jego bliskość, od której zdążył się już odzwyczaić, przyprawiła go znów o szybsze bicie serca.
Były Ślizgon zatrzymał się kilka metrów od niego. Upłynęło parę sekund, zanim na jego chłodnej, pozbawionej wyrazu twarzy pojawiła się raptowna zmiana. Z niedowierzaniem otworzył usta, po czym niemal natychmiast je zamknął.
- Masz zielone oczy. - Harry usłyszał drżenie w głosie Dracona, które ogarnęło całe jego ciało, gdy cofnął się o krok, nie przerywając kontaktu wzrokowego. Nóż wyśliznął mu się z dłoni, z brzękiem lądując na kamiennej posadzce.
Harry ostrożnie wypuścił powietrze. Czas minął. Rozpoczęła się przemiana powrotna.

Czarne Zwierciadło [DRARRY]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz