Coś się w nim zatrzymało. Prawdopodobnie było to serce, gdy zobaczył jak zawaliły się na nią tony metalu. Nie miała szans. Krzyczał. Krzyczeli ludzie, ale on jako jedyny zerwał się ze swojego miejsca, nie po to, by uciec, ale by ją ratować.
Żyła. To słowo eksplodowało w jego umyśle, ale pozwolił sobie na radość jedynie przez kilka sekund. Ledwo żyła. Jednak uczepił się tego, jak szaleniec. Działał w amoku, nie pamiętał połowy rzeczy, które powiedział. Na przemian powtarzał sobie, że musi myśleć trzeźwo i działać szybko. I nie odstępował jej boku, tak jak obiecał.
- Różdżka, potrzebuję różdżki i pomocy!
Krzyk Lizzie rozdarł powietrze, gdy przenosili Hermionę do jego namiotu. Nawet się nie zawahał oddając jej różdżkę, miał w dupie wszelkie procedury. Wszystko, o czym teraz myślał. Wszystko, czego teraz potrzebował, zamykało się w tej kobiecie, która leżała na noszach.
W namiocie już czekał na nich uzdrowiciel, po którego posłał. Stary znajomy, jedyny godny zaufania. Obserwował, jak szybko działali, jednocześnie dusząc się powietrzem wokół, za każdym razem, gdy przez przypadek pomyślał, że może im się nie udać. Wierzył im. Widział, że robili co mogli, chociaż połowy rzeczy nie rozumiał.
Rozumiał tylko, że nie było dobrze, dlatego klęczał obok niej, błagając cicho. Nie ważne kogo błagał, ktokolwiek słyszał jego słowa, musiał ich wysłuchać. Zdawało mu się, że właśnie tak się stało, gdy otworzyła oczy i się do niego odezwała.
To była jego wina. Wszystko, co się stało, spoczywało na nim. Ale nie mógł tego powiedzieć, bo wiedział, że nie to chciała usłyszeć. Zamiast więc kłamać, powiedział to, w co wierzył, bo chciał by i ona uwierzyła.
W pierwszej chwili pomyślał, że tak się właśnie stało, dopiero później do niego dotarło, że ten ciepły uśmiech, którym go obdarzyła. Ten piękny, najpiękniejszy uśmiech, był pożegnaniem.
Wrzeszczał i targał się w środku. Chciał się z nią zamienić. Każda cząstka jego ciała wiedziała, że powinien być na jej miejscu. Wiedziała też, że nie poradzi sobie bez niej. Jak miał to zrobić, skoro już nie pamiętał, jak wyglądało życie zanim się pojawiła? A może nie chciał pamiętać.
Całą siłą woli musiał się powstrzymywać przed szlochem, gdy zapytała o jego oczy. On, dorosły mężczyzna, w jednej chwili rozbity, jak nieporadne dziecko. Pomimo tego uniósł kąciki ust, próbując dać jej w prezencie, taki sam uśmiech, jaki od niej otrzymał. Nie potrafił.
Kiedy zamknęła oczy, jego serce zatrzymało się po raz drugi tego dnia. Zacisnął szczękę bezradnie i spojrzał na magomedyków, którzy byli cali we krwi. Ona nie mogła umrzeć, to nie był jej czas i nic go to nie obchodziło. Nawet jeśli się z nim pożegnała, to zakopał to pożegnanie głęboko w sobie, skupiając się na jej oddechu. Tak długo, jak żyła, pożegnanie nie istniało w jego świadomości.
- Co się dzieje?
Wydusił z siebie natarczywe pytanie i usłyszał alarmujący pisk jednego z rzuconych wcześniej zaklęć monitorujących.
- Usunęliśmy pręt, ale uszkodził tętnicę. Robimy, co możemy, żeby zatamować krwawienie. - odpowiedział mu rzeczowy głos.
- Draco, znasz zaklęcie ustalające grupę krwi? - spytała Lizzie, nie odrywając skupionego spojrzenia od wykonywanej czynności.
- Tak.
Pokiwał głową, wydobywając je ze swojej pamięci. Znajomość tego zaklęcia, była jedną z wielu osobliwych pamiątek po wojnie i spotkaniach wewnętrznego kręgu Voldemorta w jego rodzinnym domu.
CZYTASZ
Dramione - Uczucia rodem z cyrku.
FanfictionHermiona! Jesteśmy w cyrku, nie sądzisz, że takie ponure myśli, są tutaj od razu magicznie usuwane? Nie ma takiego zaklęcia. - odpowiedziała, smętnie wystukując palcami melodię „You are my Sunshine".