Rozdział 12

6.9K 450 89
                                    

Z samego rana, chociaż może bardziej koło wczesnego sobotniego południa, obudziłem się całkowicie obolały.

Otworzyłem powoli oczy walcząc z chęcią przewrócenia się na drugi bok i ponownego zapadnięcia w sen. Jednak coś podświadomie wprawiało mnie w niepokój. Coś czego nie udało mi się wyłapać spojrzeniem. Był to ciężki zapach wypełniający pomieszczenie. W tej jednej chwili, spędzonej jeszcze w błogiej niewiedzy raz po raz przesuwałem dłonią po pościeli próbując rozgryźć nagłą zmianę w jej dotyku. Wiszący nade mną baldachim też jakby się zmienił. Lekkimi kotarami poruszał wiatr, a mimo to unosząca się woń chciała odebrać mi oddech. Wziąłem więc głęboki wdech i już po chwili wiedziałem, że ta nie należąca do mnie narzuta jak i owy baldachim skrywają moje nagie ciało przed cudzym wzrokiem. Tak, jakby ktoś mógłby je dostrzec w profesorskiej komnacie. Nawet gdyby tak się stało nie umknęło by nikomu, że powietrze przesycone jest wonią naszego wczorajszego podniecenia.

Z mieszanką zadowolenia i po części zażenowania opadłem z powrotem na miękki materac. Zawładnęła mną pewnego rodzaju swoboda. Pełna oczekiwań. Z nie mocnym rumieńcem powtarzałem w głowie scenę za sceną. Każdy dotyk. Muśnięcie. Pieszczotę. Na nowo odtwarzając wszystkie tak frywolne czyny.
Rozłożyłem ramiona i chwyciłem jedną z poduszek w dłonie.

Od dawna nie budziłem się z taką łatwością. Umysł miałem jasny i nawet pomimo bólu, odrętwienia i wszystkich niedogodności wielogodzinnego meczu czułem coś na kształt... może i nawet szczęścia.

Odrzuciłem szybko te myśl. Przecież ja nie bywam... szczęśliwy.

Z westchnieniem przerwałem tę chwile. Wsłuchując się w odgłos kropli uderzających o szkło odsłoniłem zasłony. Sypialnia była pusta. Mdłe światło ledwo przedostawało się przez strugi deszczu pogrążając ją w półmroku.

Zegary wskazywały godzinę dziesiątą.

A jego... mojego nigdzie nie było. Zostałem sam.

Zabrałem więc swoje ubrania, które ktoś dość niedbale położył na szafce.

Z wypełnionym trwogą sercem zanurzyłem się pod strumieniem wody. Zmywając z siebie jego obecność, by móc nad tym przejść do codzienności... I nie martwić się tym, że to zbliżenie zostanie wychwycone czyimś ciekawski okiem. Jednak wciąż szukałem wymówki dość dobrej by zwieść samego Abraxasa. Bo dobrze wiedziałem, iż to on właśnie zauważy brak mej osoby bardziej niż ktokolwiek inny w całym zamku.

Nie śmiem wątpić, i również nie przeczę, że gdyby ten rok nie okazał się być innym to właśnie jego widziałem przy moim boku. Jako jednego z grona moich poddanych. Zaufanego sługę. Jednego z tych, którzy pomogą dokonać mi zemsty.

Zaśmiałem się cicho zdając sobie sprawę jak bardzo małostkowo brzmią te plany. Zniszczenie świata by tylko ukarać tych co mi zawinili... Nie byłem do końca pewien czy to jest to czego chciałem. Moje cele, poglądy i podejście się zmieniły.

Więc może idąc za namową profesora Prince'a zamiast jak o popleczniku pomyślę o tym Malfoy'u bardziej jak o towarzyszu? Zaśmiałem się sam do siebie na tę niedorzeczną myśl.

Spłukując pianę z włosów miałem już plan.

Po pierwsze: najpierw uporać się z platynowłosą skarbnicą hogwardzkich plotek.
A po drugie, następne i zarazem ostatnie: odnaleźć profesora Prince'a i pozwolić doprowadzić się do szaleństwa. Choćby nawet zaraz.

Z pełną mocą i świadomością trudu i wymaganej umiejętności niekonwencjonalnych metod perswazji, których oczekiwały ode mnie przyszłe zadania zakręciłem kurki.

Prince?  (tomarry)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz