*cztery lata później*
Zaczyna się wszystko niewinnie. Spotykamy się wzrokiem na ulicy. Dostrzegasz mnie pierwsza, ale szybko wyczuwam na sobie ten wzrok. Przechodzę energicznie przez przejście dla pieszych i już stoję naprzeciw ciebie, gdzieś w centrum miasta, w jakieś zwykłe, niedzielne popołudnie. Patrzę na ciebie, doskonale wiedząc kim jesteś. Pamiętając każdy sen o tobie. Wiedząc jak bardzo trudno było zapomnieć o miłości do ciebie.
- Cześć, Chris. - Głos masz poważniejszy niż wtedy gdy ostatni raz ze sobą rozmawialiśmy. Włosy masz krótsze, nosisz okulary, a usta malujesz na delikatniejsze odcienie. Ale uśmiech masz ten sam i to sprawia, że muszę siebie powstrzymywać przed pocałowaniem cię.
- Ładnie wyglądasz - mówię mimowolnie, bo przez lata dalej nie nauczyłem się panować nad flirciarskimi zagrywkami.
- Dzięki - odpowiadasz zawstydzona, jakby nikt ci tego dawno nie powiedział. Chcę wierzyć, że to dlatego, że dawno nie mówiłem ci tego ja. - Umm, trochę się śpieszę - oznajmiasz niepewnie i patrzysz nerwowo na zegarek.
- Jasne, jasne, leć. Przepraszam, że cię zatrzymałem. - Nie chcę odchodzić, ale to nie ma obecnie znaczenia. Śpieszysz się do swojego życia, a ja nie mam prawa, nagle przychodzić z innej strony ulicy i ci je rujnować.
- Bo wiesz, jestem w drodze do mojej chorej babci. Nie wiem jak wytłumaczę jej, że nie dotarłam na czas. - Twoje słowa w moim mózgu wydają się krzyczeć. Doskonale pamiętam, że kiedyś podobne zdanie powiedziałem ja. Pamiętam ten dzień. Pamiętam każdy dzień i każdą chwilę spędzoną z tobą. A ty tylko stoisz uśmiechnięta, tak szeroko, że trzeba być głupcem by nie nazwać tego najprawdziwszym uśmiechem na świecie.
- Och, czyli robisz za czerwonego kapturka? - zagaduję, unosząc delikatnie jeden kącik ust.
- Mogę ci zdradzić tę tajemnicę jak przejdziemy w jakieś mniej tłoczne i spokojniejsze miejsce - mówisz i wskazujesz palcem kierunek drogi. Kiwam głową na znak zgody, a chwilę później idziemy przed siebie, tak blisko, że nasze wierzchy dłoni ocierają się o siebie.
Czasami myślę o tym, że tego dnia na ulicy spotkały się inne osoby. I nie chodzi tu tylko o to, że twoja szminka była bledsza, ja byłem dojrzalszy, a nasze dłonie nie od razu złączyły się w uścisku. Ale to była już inna historia. Nie o tobie i o mnie, ale o niej i o nim. O dwójce, która nie bała się swoich wspomnień, nie bała się swoich słabości, nie bała się kochać. Zrozumiałem wtedy, że po to była ta cała opowieść o tobie. Żeby pokazać, że czasami spotykasz kogoś na szkolnym korytarzu i nawet nie wiesz kim jesteś, bo jesteś zagubiony, samotny i poraniony. A czasami spotykasz kogoś na ulicy i mimo, że nie wiesz kim jesteś, bo jesteś zgubiony, samotny i poraniony, to nie odwrócisz się, nie uciekniesz. Ale pozwolisz temu komuś iść obok siebie. Bo twoje życie to ty. I możesz umierać z miłości, dotykać dna, a później umrzeć jeszcze raz. Ale wyjdź później na ulicę i spotkaj tą inną osobę. Nawet jeśli tą inną osobą miałabyś być ty.
{dziękuję Ci, że tu byłaś,
że przeżyłaś razem ze mną tę historię,
że pozwoliłaś mi, opowiedzieć Ci, najpiękniejszą historię o Tobie}