Najpierw zaczynam czuć rwanie w lewej łydce. Ignoruje to, unosząc wzrok ku niebu, ale nawet to staje się zbędnym ciężarem. Później oddech staje się nierównomierny, chaotyczny, nie potrafię złapać chociaż jednego spokojnego wdechu. Płuca zaciskają się w nieprzyjemnym ścisku, jakby trzymane w rękach przez ogromnego potwora. Mam wrażenie, że zwymiotuję zaraz każdy organ wewnętrzny.
- Jezu Chryste, stańmy wreszcie! - Padam bez ostrzeżenia na najbliższy zielony skrawek ziemi. Przymykam oczy, próbując wyrównać oddech. Moje stopy pulsują energicznie, jakby jeszcze nie wyszły z transu.
- Chris, obiecałeś, że będziesz ze mną biegał. - Usiadłaś obok mnie. Twój oddech był równie niespokojny co mój, ale wyglądałaś lepiej niż ja się czułem. Miałem wrażenie jakbyś po prostu trochę szybciej szła - twoje policzki były tylko lekko zaczerwienione, a czoło jedynie delikatnie świeciło się od potu. Ja za to płynąłem we własnym pocie czekając aż wyzionę ducha.
- Właśnie, obiecałem, że będę biegał, a nie umierał ze zmęczenia - wysapałem, kładąc rozgrzaną dłoń na twoim udzie.
- Cienias jesteś i tyle. - Wbiłaś mi palec w żebro, ale na twarzy miałaś szeroki uśmiech. Chwilę zachwycałem się jego pięknem, po czym po prostu przyciągnąłem twoją twarz do mojej. Zachichotałaś w moje usta i usiadłaś na mnie. Nie obchodziło nas czy ktoś może tędy przechodzić. Całowaliśmy się zachłannie, błądząc dłońmi po swoich rozgrzanych ciałach. Gdy składałaś mi pocałunki na szyi, wpatrywałem się w niebo, czując jakbym już dawno tam był. A później ono runęło prosto na mnie, rujnując szczęśliwą rzeczywistość.