Dzień 29 "Za talerz zupy"

526 66 3
                                    

   Wszystko ma swój zapach, nawet powstanie. Lecz nikt nie chciałby go poczuć, szczególnie pod koniec sierpnia oraz na początku września.

     Trupy na ulicach, w szpitalach jątrzące się rany, których nie było czym dezynfekować, niesprawna kanalizacja i wreszcie odór niemytych ciał. To wszystko sprawiało, że człowiek miał ochotę opróżnić nikłą zawartość żołądka.

   Roznosiłem ten smród, szalejąc ciepłymi podmuchami po walczącej Warszawie. Trafiałem w nozdrza Potackiej lekko ją dezorientując.

   Potknęła się, sprawiając, że śpiący na jej rękach chłopczyk poruszył się nie spokojnie. Wilczyński wyciągnął ramiona w jej stronę, chcąc pomóc, jednak pokręciła przecząco głową.

   – Nie jestem zmęczona – skłamała.

   Tak naprawdę mięśnie bolały ją od ciężaru, stopy pulsowały od pęcherzy. Ale to nic, przecież już dawno mogła nie żyć, więc nie powinna narzekać. Przynajmniej tak sobie powtarzała.

   W tej części Śródmieścia ludzi było mniej. Dopiero jak doszli do kościoła ujrzeli biegające sanitariuszki. Wkroczyli do świątyni, obrzucając wzrokiem wszystkich zgromadzonych.

   Ranni leżeli na podłodze i złączonych ławkach. Siostra rozdawała dzienną porcję wody pitnej. Zauważyła ich, uśmiechając się ciepło na widok chłopca.

   – Proszę, podejdźcie dzieci – odezwała się.

   Inga wykonała polecenie, ruszając slalomem. Kroki rozniosły się echem po katedrze.

   – Coś wam dolega? – spytała z troską wypisaną w zmęczonych oczach.

   – Szukamy tylko schronienia – wyjaśnił Artek.

   Kobieta przytaknęła, rozglądając się po kościele.

   – Idźcie do bocznej nawy, Celinka wam pomoże, dobrze? – zaczepiła jedną z dziewczyn o czarnych jak noc włosach.

   Brunetka wytarła ręce o sukienkę w kwiatki i minęła wybrakowaną kolumnę. W rogu przy bocznym ołtarzu siedziała grupka osób, rozmowy ucichły, gdy podeszli.

   – Znajdźcie sobie miejsce i odpocznijcie – powiedziała, rozkładając na podłodze kawał tkaniny. – Pani Zwolińska! Pani da im trochę zupy, a ja zaraz opatrze twoją ranę.

   Potacka ożywiła się, łapiąc dziewczynę za nadgarstek.

   – Nie trzeba, naprawdę.

   Celina ścisnęła jej chłodną dłoń, uśmiechając się przyjaźnie.

   – Przecież widzę jak to wygląda – odparła, wskazując skinieniem ramię Ingi. – Zaraz wrócę.

   Blondynka podziękowała, siadając. Mężczyzna w kącie bąknął coś pod nosem, gdy Zwolińska przyniosła dwa talerze zupy.

   – Kolejne gęby do wykarmienia – mruknął staruszek, lustrując Wilka uważnym spojrzeniem.

   – Niechże pan tak nie mówi, panie Józefie – westchnęła, biorąc się pod boki. – Trzeba się cieszyć, że ktoś jeszcze żyje w tej naszej Warszawce.

   – Ależ ja się cieszę! – obruszył się po chwili namysłu. – Niech walczą! Niech wygnają tych gnoi z miasta.

   Kobieta wywróciła oczami, po czym spojrzała na obraz przedstawiający Maryję.

   – A jednak pan bluźni i to przed Najświętszą Panienką.

   – Ty Zwolińska Boga w to nie mieszaj – machnął ręką.

   – Jak to nie mieszaj? Przecież pismo mówi, aby głodnych nakarmić, a pan, panie Józefie marudzi.

   Sanitariuszka wróciła ze świeżym bandażem, kręcąc głową na dźwięk rozmowy.

   – Już pani da spokój i lepiej naleje porcję dla chłopca– odezwała się, kucając obok Potackiej.

   Inga odłożyła pusty talerz na schody, przełykając ostatnią łyżkę. Zupa była zimna i zaprawiana kaszą, ale po takiej wędrówce nic nie mogło się z nią równać.

   – Smakowało? – spytała, zabierając się za stary opatrunek.

   – Przepyszne – odparła, zaciskając zęby, gdy na ranę spadły krople wody.

   – Dwa dni temu harcerze znaleźli zabitego konia na ulicy obok. To dopiero była uczta! Niektórych to od razu na nogi postawiło – zaśmiała się, kołysząc na piętach.

    Inga nie odpowiedziała. Pomyślała o wieprzowinie oraz o ciotce. O tym jak cudowny zapach roznosił się w przedwojenne powietrze, gdy gotowała. O gołębiach, które razem z bratem czasem łapała na obiad. I w tym momencie była niemal pewna, że z tymi wspomnieniami już nigdy nie zazna głodu.

Opowiedzcie WiatryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz