Rozdział 1.3

34 7 1
                                    

     Jechaliśmy niecałe pół godziny, aby z powrotem znaleźć się w mieście. Louis zajechał na parking przed hotelem, który był wyłożony różowawą kostką. Wokół hotelu rozpościerał się wysoki żywopłot. Po lewej stronie od wejścia do hotelu znajdowała się fontanna z białego kamienia, z wysoką figurą nagiej kobiety przepasanej w pasie materiałem. Po prawej stronie wejścia rozpościerał się piękny ogród rozświetlony latarniami ogrodowymi, przez który biegła szeroka brukowana ścieżka. Cudowne, najróżniejsze kwiaty we wszystkich kolorach ozdabiały ogród.    

     Oboje wysiedliśmy z samochodu, a Louis pomógł mi z walizką. Po chwili staliśmy już przed wejściem, nad którym widniała nazwa Hotel Royal.   

     - Wejść z tobą? - zapytał.   

     Dbał o mnie jak o siostrę. Ta myśl była dla mnie bardzo pokrzepiająca. Zawsze chciałam mieć starszego brata, albo chociaż psa. Po tym jak zmarła moja ciotka nie pamiętam, żeby miała kogoś aż tak blisko jak Louisa. I w dalszym ciągu nie sprawiłam sobie psa.   

     - Nie trzeba. Jestem już dorosłą kobietką - uspokajałam go.   

     - Wierzę ci na słowo. Dobranoc Charlotte. - Louis nachylił się i pocałował mnie w czoło. - Będę po ciebie około dziewiętnastej, bo mam jutro dyżur. W razie czego dzwoń, od razu przyjadę.   

     - Świetnie, dobranoc.   

     Uśmiechnęłam się na pożegnanie. Chwyciłam rączkę walizki i odeszłam powoli w stronę oszklonych drzwi wejściowych, a po chwili usłyszałam silnik odjeżdżającego auta.   

     Od razu kiedy weszłam do środka ujrzałam przed sobą recepcję. Hotel był bogato urządzony. Kolorystycznie dominowała w nim czerwień i złoto.   

     Normalnie nie byłoby mnie stać na ten hotel, ani nawet na bilet do Kalifornii. Po ciotce, która się mną opiekowała od śmierci matki dostałam spory spadek. Chciałam dzięki niemu rozpocząć nowe życie, ale całe stanęło nagle pod znakiem zapytania. Podeszłam do stanowiska w recepcji i zadzwoniłam dzwonkiem.   

     - Dobry wieczór - przywitałam się.    

     Nie spotkałam się co prawda ze zbyt wielkim entuzjazmem, ale nadal humor mi dopisywał.   

     - Dobry wieczór - recepcjonista podniósł na mnie znudzony wzrok.    

     Wtedy zadziała się magia. Dosłownie, bo wyglądał jakby ktoś rzucił na niego czar. Wiem jak działam na mężczyzn ale i tak strasznie mnie to irytowało. Chłopak miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat. Stał za ladą co rusz dyskretnie zerkając na mój biust. To znaczy, że jemu się wydawało, że robi to dyskretnie. Później zaczął skakać wzrokiem od mojego lewego oka do prawego. Chyba już wolałam jak gapił mi się na cycki.   

     Przełknął ślinę i w końcu doszedł do siebie. Ale na ratunek przed moim gniewem dla niego już za późno. Niech tylko jeszcze raz spojrzy na moje piersi to tak mu przywalę, że zez mu zostanie do końca życia.   

     - W czym mogę pani pomóc?   

     - Chciałam się tylko zameldować - mruknęłam nawet nie starając się ukryć irytacji. - Moje nazwisko Bergeon.   

     - Oczywiście już sprawdzam.    

     Spojrzał mi w oczy i oblał się rumieńcem. Wzniosłam oczy ku niebu, szukając boskiego wsparcia. - Już mam, apartament dwieście trzy. - Recepcjonista sięgnął pod ladę i wyjął kluczyk z platynową zawieszką, na której widniał numer pokoju. - Czy zaprowadzić?    

     - Nie trzeba. Czy przyszła do mnie jakaś paczka?    

     Przypomniałam sobie nagle o wcześniej wysłanej paczce z resztą moich rzeczy.   

     - Zaraz sprawdzę. - Chłopak zaczął szperać w komputerze, a ja czułam jak powoli zasypiam na stojąco. - Ach tak, mamy ją. Przynieść? Może zanieść do pokoju? Służę pomocą.   

     Siłą woli powstrzymywałam się od przewrócenia oczami i powiedzenia temu chłopakowi co myślę. A może jestem przewrażliwiona? W sumie na tym polega jego praca – aby mi pomagać. O jejku, jestem okropnym człowiekiem. Chociaż muszę przyznać, że zbytnio mi to nie przeszkadza.   

     - Nie trzeba, odbiorę ją rano - rzuciłam beznamiętnie.   

     Wzięłam kluczyk, rzuciłam szybko „dobranoc" i przeszłam po czerwonym dywanie ze złotymi zdobieniami po bokach, który leżał na schodach idących na piętro. Powoli szłam korytarzem podziwiając pejzaże wiszące na ścianach. Skręciłam korytarzem w lewo i w końcu odnalazłam swoje drzwi.   

     Kiedy chciałam włożyć kluczyk do dziurki zorientowałam się, że jakiś klucz już siedzi w zamku. Niech to szlag. Nacisnęłam na klamkę z duszą na ramieniu, a drzwi otworzyły się bez oporu. To jeszcze nic nie znaczy, pewnie zbytnio panikuje. Prawda? Może sprzątaczka zapomniała klucza. Weszłam do środka, ale było to nie lada wyzwaniem bo nogi miałam jak z waty.   

     - Jest tu ktoś? - zawołałam jednocześnie zapalając światło.   

      Nie usłyszałam żadnej odpowiedzi. Chociaż właściwie czego się spodziewałam? Jeżeli to ludzie Wilsona to na pewno nie odkrzykną mi powitania.   

     - Jeżeli ktoś tu jest to radzę wyjść bo wezwę recepcjonistę. - mówiąc to stałam w progu.    

     Nikt nie przestraszyłby się tego recepcjonisty, ale to nie ważne. Nikogo tu nie ma.   

     Weszłam głębiej i pierwszym pokojem, do którego się dostałam była sypialnia. Postawiłam walizkę przy wejściu. Przy ścianie stało dwuosobowe łoże z baldachimem, a po bokach łóżka stały dwa stoliki nocne.    

     Poczułam lekki podmuch wiatru. Spojrzałam w stronę drzwi balkonowych, które znajdowały się w ścianie równoległej do łóżka. Przeszedł mnie niemiły dreszcz, drzwi na balkon były otwarte. Może tylko ktoś wietrzył pokój? Hmm... Jestem bardziej głupia, czy bardziej naiwna?    

     Westchnęłam i szybko do nich podeszłam, ale zanim je zamknęłam, zauważyłam go. Moje usta zamarły otwarte w niemym krzyku. Tego się nie spodziewałam za cholerę! Na podłodze siedział mężczyzna, oparty plecami o stolik nocny. Miał otwarte oczy, ale po braku jakichkolwiek oznak życia domyślałam się, że jest martwy.    

     Boże no ja chyba zemdleję.   

Czarna OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz