Rozdział 1.2

48 7 3
                                    

     Wyszłam z lotniska ciągnąc za sobą walizkę. Jest ciężka jak cholera, a wydawało mi się, że wzięłam tylko najważniejsze rzeczy. Na szczęście resztę rzeczy wysłałam już dawno do hotelu   

     - Witaj Kalifornio - wyszeptałam, a moje usta delikatnie podniosły się w uśmiechu.   

     Umówiłam się ze znajomym, że będzie czekał na mnie przed lotniskiem.    

     Louis chodził ze mną do szkoły. Ostatni raz widzieliśmy się pięć lat temu, na zakończeniu roku szkolnego, kiedy Louis kończył studia. Później wyleciał do Kalifornii. Strasznie mnie tym zdenerwował. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi, mimo że był ode mnie starszy, ale i tak zostawił mnie we Francji. Wychowaliśmy się w jednym mieście. Lille – miasto na północy Francji, z którego mam najgorsze i za razem najlepsze wspomnienia z dzieciństwa. Dzięki internetowi przez cały czas mogłam utrzymywać kontakt z Lou.    

     Zapewne go zaskoczyłam kiedy pięć dni temu zadzwoniłam do niego prosząc o pomoc, w wynurzeniu się z tego bagna. 

     Stanęłam przed lotniskiem i wzrokiem zgarnęłam widok rozciągający się na horyzoncie. Cudowny zachód słońca w San Jose. Dopiero teraz poczułam zmęczenie związane z podróżą samolotem i zmienieniem strefy czasowej. Na szczęście przed sobą zobaczyłam mężczyznę idącego w moją stronę.    

      Louis był ode mnie starszy aż o trzy lata, mimo to idealnie się dogadywaliśmy. Wysoki, dobrze zbudowany brunet szybkim i pewnym krokiem zbliżał się do mnie. Miał cudowną opaleniznę. No tak, Kalifornia, tutaj każdy ma opaleniznę. Poczułam się głupio - pewnie jestem blada, jakbym przez całe życie nie widziała słońca. Nigdy nie lubiłam się opalać. Kiedy Louis stanął przede mną uśmiechnął się szeroko ukazując perłowo-białe zęby. Nie pozostałam mu dłużna i również uśmiechnęłam się delikatnie.   

     - Czy mnie oczy nie mylą? Charlotte Bergeon we własnej osobie? Czemu zawdzięczam ten zaszczyt? - zapytał Lou i zaczął się śmiać tak lekko, jakbyśmy nigdy się nie rozstawali.   

     - Louis Navier. Chłopcze ani trochę się nie zmieniłeś! Nadal porządnie mnie irytujesz - rzuciłam z przekąsem, uśmiechnęłam się jeszcze szerzej i delikatnie uderzyłam Lou pięścią w ramie. - Przytulisz mnie w końcu czy czekasz na specjalne pozwolenie?   

     Lou pokręcił głową z lekkim rozbawieniem i po chwili przylgnął do mnie specjalnie za mocno mnie ściskając. Jeszcze trochę i oczy mi wypadną bo już zaczynam mieć problemy w oddychaniu. Uszczypnęłam Louisa na co on zaśmiał się dźwięcznie i wypuścił mnie ze swoich ramion. Nie powiem - przyniosło mi to dużą ulgę.   

     - Miło cię wreszcie zobaczyć. Ty również nic się nie zmieniłaś. Z charakteru, bo wyglądasz obłędnie. - mówiąc to chłopak mrugnął do mnie porozumiewawczo, na co lekko uderzyłam go w brzuch.    

     - Ty też wyglądasz świetnie. Tutejsze słońce dobrze ci służy. I jak wyprzystojniałeś! Powiedz, że już nie dłubiesz w nosie i będzie cudownie - spojrzałam w jego błękitne oczy lekko trzepocząc rzęsami by po chwili wyzywająco unieść brew.    

     - Och, już dawno z tego wyrosłem - rzucił udając rozzłoszczonego przez mój komentarz. - Ale widzę, że ty również pozbyłaś się pfująceko pfobfemu.    

     Zaseplenił Lou imitując mnie, kiedy przez aparat na zębach w podstawówce strasznie sepleniłam. Zmrużyłam oczy. Nie podaruję mu tego i radzę mu dzisiaj nie zasypiać.   

     - Dobra dajmy sobie spokój - rzucił wesoło Louis - chodźmy coś zjeść, pogadamy, a później odwiozę cię do hotelu.    

     Wziął moją walizkę w lewą dłoń i podał mi prawe ramię, abym mogła przełożyć przez nie swoją rękę, po czym pomaszerowaliśmy dumnie do jego auta cały czas trajkocząc o praktycznie wszystkim po czym odjechaliśmy z parkingu.    

Czarna OrchideaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz