Dopiero, gdy pierwsze promienie zachodzącego słońca poczęły całować horyzont spowity piaskiem, Jijirei poczuł ukłucie bólu. Nie był to jednak ból fizyczny – Nagash i jego magia zajęli się ranami Molokanina lepiej, niż najsprawniejszy medyk. Jijireia dopadła świadomość tego, co przeżył i wyrzuty sumienia z tym związane. Zdawało mu się wręcz, że powalony i przebity ostrzami Feber kroczy obok niego – niematerialny, aczkolwiek niepokojąco, nieznośnie autentyczny.
Podczas walki Yugya nie myślał nawet zbytnio o tym, co robi. Napędzała go nieprawdopodobna adrenalina, oraz potrzeba doprowadzenia spraw do końca – spraw, które przecież sprawiły, że przybył do tego świata. Ocalił Lhanni na targu niewolników, był za nią więc odpowiedzialny. Za jej wolność również, a jego nieuwaga i ufność sprawiły, że nawet w domu rodzinnym była w niebezpieczeństwie. Teraz jednak, kiedy jego zobowiązanie przejęli Strażnicy, on sam mógł zastanowić się i przemyśleć dogłębnie wszystkie swoje czyny.
Zabił człowieka.
Jego krew wsiąkła w miałki, rozwiewany silnym, porywistym wiatrem piach pustyni, a ciało przykrył kurhan.
Kołyszący się u pasa człowieka pałasz zdawał się ciążyć coraz bardziej i nieprzyjemnie obijać się o maszerujące nogi. Jijirei wyjął go ostrożnie z pochwy i przyjrzał się ostrzu. Wciąż było na nim kilka rdzawych plam, których nie usunął ocierając go pospiesznie.
Zabił człowieka tą bronią.
„Czy należało ją zabierać?" pomyślał Yugya, a w jego głowie zaświtała myśl, że przecież teraz, gdy wróci do swego życia na Moloku, nie będzie już przecież potrzebował broni takiej jak ta. Może już nawet nie będzie potrzebował żadnej broni? Nie chciał poszukiwać żadnych przygód, nie chciał z nikim walczyć. A przede wszystkim, nie chciał zabijać nikogo więcej – już Feber to było nadto. Oczywiście, ranił wcześniej ludzi do krwi, czy to w bójkach w tawernach molokańskich portów, czy też podczas starć z piratami na pełnym morzu. Byli też oczywiście strażnicy miejscy Polemos. Wielu z nich zrosiło bruk swego miasta krwią z ran, jakie zadał im Molokanin, ale żadna nie była śmiertelna.
Jijirei wyszarpnął pałasz z pochwy i z obrzydzeniem malującym się na twarzy już miał zamiar wyrzucić go za siebie, odrzucić, byle daleko, gdy w głowie po raz kolejny usłyszał słowa Catanzaro.
„Słuchaj, nie chodzi mi w żadnym razie o krwiożerczość, jasne? Wszystko sprowadza się do tego, że jeśli zranisz przeciwnika na tyle mocno, że nie będzie mógł już ustać z bólu, albo unieść miecza, walka będzie wygrana.".
Te słowa sprawiły, że Jijirei raz jeszcze przyjrzał się swojej broni. Rudawe plamy krwi zasychały z wolna...
Zgrzyt!
Z impetem właściwym spontanicznym decyzjom Jijirei wbił ostrze w piach. Zachodzące słońce pustyni odbijało się w metalu stojącego na sztorc miecza rozedrganymi zajączkami. Broń znajdowała się tak głęboko w ziemi, że nie było mowy o tym, by ktoś ją zgubił, nie mogła się również kołysać pod wpływem wiatru. Każdy przechodzący tędy miał wiedzieć, że ten molokański pałasz został wbity tu celowo. Jijirei odetchnął.
- Odchodzę stąd teraz. Nie będę już ranił nikogo tym mieczem. Chcę zapomnieć... - powiedział, ni to do siebie, ni to do broni, którą właśnie porzucał. Zamierzał odciąć się od całego bólu, który wywołał swoim pojawieniem się na Isztarze, zachowując jedynie dobre i pozytywne wspomnienia. Nauki Catanzaro i powrót do domu powinny pomóc, choć w głębi siebie Jijirei wiedział, że nigdy tak naprawdę nie uwolni się od widma Febera. Jego ofiara już zawsze pozostanie przy nim.
![](https://img.wattpad.com/cover/147593151-288-k660281.jpg)
CZYTASZ
Powołanie Strażnika
FantasyNiezwykła burza, której nie oparły się nawet duże statki bezpiecznie stojące w porcie zaskakuje również zebranych na pracowniczej barce mężczyzn i kobietę. Wśród nich jest młody Jijirei Yugya, który zaciągnął się by odnaleźć swoje życiowe miejsce...