Rozdział 5: Przywódca Cz. 1

7 0 0
                                    

Jijirei był słaby. Mimo to udało mu się zachowywać przytomność już od kilku godzin. Jak zwykle bandyci ociągali się z podaniem mu jedzenia, a kiedy już to robili, i tak uszczuplali jego porcję w stosunku do posiłku innych więźniów. Stwierdzenie, że przyszłość Jijireia rysowała się w raczej szczęśliwych kolorach byłoby zatem kłamstwem. Na domiar złego zaczął mieć omamy. W nocy zdawało mu się, że ktoś poza piratami-wartownikami przemieszcza się szybko po obozie, ale brak innych bodźców poza wzrokowymi kazał mu zaliczyć to doświadczenie do sztuczek jego wymęczonego umysłu.

- Widzę, że już nie śpisz. - usłyszał tuż przy uchu. Głos niegdyś wydający się mu gwarantem bezpieczeństwa i stabilności podczas rejsu, teraz budził jedynie odrazę i nienawiść. Głos Daruka. Jijirei nie odpowiedział. Spojrzał w ciemną twarz dawnego kolegi z załogi i powstrzymał przemożną chęć splunięcia mu w oko.

- Przyszedłem porozmawiać. - oznajmił herszt piratów nie zrażony emocjami malującymi się na obliczu swego jeńca. - Zastanawiam się, czy nie chciałbyś, żebyśmy skończyli już z tą bezsensowną torturą. Zawsze uważałem, że takie postępowanie nie licuje z naszą ludzką godnością... a jakie jest twoje zdanie, przyjacielu?

- Nie jesteśmy... już... przyjaciółmi... Daruk. - wysyczał Yugya przez zęby.

- Szalenie żałuję, że tak uważasz... - westchnął starszy z mężczyzn. - Chciałem cię uwolnić, dać perspektywy, miejsce w tym wspaniałym planie, którego jestem częścią...

- Nie dam ci... tej satysfakcji... Nie przyłączę się do ciebie. - odpowiedział Jijirei. Jakiekolwiek kolejne próby nagabywania go przez Daruka rozbijały się tylko o potężną zasłonę oskarżycielskiego milczenia, chcąc nie chcąc czarnoskóry pirat musiał więc skapitulować. Odetchnął ze świstem i odszedł od swojego starego kompana, kierując się w kierunku głównej części obozu, gdzie jego ludzie, odseparowani od przygnębiającego widoku smutnych więźniów w klatkach, mogli w spokoju posilić się i napić.

Co jakiś czas przed oczami szefa bandy przebiegał lekko zataczający się opryszek, gorączkowo szukający swojego oręża, które porzucił gdzieś podczas nocnej hulanki. Daruk z politowaniem pokręcił głową. Odkąd przekonał tę bandę do buntu przeciwko swojemu poprzednikowi na pokładzie „Zimnej pani", udało mu się skłonić ich do bezwarunkowej lojalności względem swej osoby. Z pewnością wielką rolę odegrały tu obietnice bogactwa i potęgi, a także przerażające demonstracje magicznej mocy, która stała się udziałem Daruka. Jednak mimo wszystkich tych zabiegów czarnoskóry żeglarz nie zdołał wpoić swoim podwładnym karności, ani obowiązkowości w kwestii broni... ani w wielu innych kwestiach, szczerze mówiąc. Co tu kryć, była to w końcu grupa nędzarzy, wyrzutków i nieszczęśliwych istot z nizin społecznych, szukających na morzu tego, co w życiu najlepsze.

Kolejnych kilku łotrów szukających swojej pałki, lub noża znalazło się w polu widzenia Daruka. Przez chwilę krótszą niż mgnienie miał dziwne przeczucie, że tyle zaginionej broni jednego dnia nie może być przypadkiem, zaraz jednak wyparł tę myśl ze swojej głowy. Byli przecież na wyspie sami, wszyscy dysydenci zostali wyłapani i zakuci z powrotem w łańcuchy, co złego mogło się zdarzyć? Nikt im przecież nie zagrażał... Daruk sięgnął po kromkę chleba i kawałek suchej kiełbasy.

Ten właśnie moment wybrał Spitzbaum, by dać sygnał do ataku. Wrzeszcząc przeraźliwie genasi Jana wypadli z zarośli poza linią więzień, w pełnym pędzie wskoczyli na klatki swoich ludzkich i elfickich towarzyszy w ucisku i w wielkim pośpiechu zaczęli wyciągać ich na zewnątrz. Zanim zdezorientowani bandyci zdołali choćby pojąć, co jest źródłem owego nieludzkiego wycia, niemal wszyscy ich więźniowie byli wolni. Paradoksalnie dobrą wiadomością było, że znalazła się cała zagubiona broń – spoczywała spokojnie w gotowych do konfrontacji rękach byłych jeńców.

- Ciągle nie wierzę, że dałem się wam na to namówić... - westchnął Sulfelg, stając obok Spitzbauma, Jana i Foena.

- To nie kwestia namawiania. - obruszył się Hugo. - To kwestia zasad. Wolność dla spragnionych wolności. I jeśli o mnie chodzi, zamierzam wyjść z tego bagna cało, albo paść, zabierając ze sobą tylu tych psubratów, ilu zmieści mi się pod butami.

- Spitzbaum, nie chciałbym w żaden sposób umniejszać wartości twoich górnolotnych tez, ale chodzisz boso. - odparł elf, beznamiętnym wzrokiem obserwując otoczenie.

Stary człowiek nie przejął się zupełnie przytykiem Sulfelga. Zamiast tego rzucił się naprzód biegiem wznosząc broń i dobywając z gardła piskliwych i zgrzytliwych tonów spontanicznego zawodzenia, które w jego rozumieniu było okrzykiem wojennym. W kilka uderzeń serca później reszta byłych więźniów – ludzie, elfy i genasi, kobiety i mężczyźni – ruszyli za nim. Zbrojni, lub bezbronni, zdesperowani, lub przeświadczeni o słuszności swoich działań – Spitzbaum, Foen i Jan przekonali wszystkich do opuszczenia klatek i do zerwania łańcuchów. Do jednych trafiały lepiej płomienne maksymy byłego kapitana „Zimnej pani" traktujące o prawie do wolności i godzące w dumę i honor tych, którzy uchylają się od walki, inni zaś dużo chętniej godzili się stanąć w szeregach wyzwoleńców po przedstawieniu im kilku makabrycznych hipotez dotyczących przyszłego losu więźniów. Do tych drugich należał między innymi Sulfelg, który początkowo planował odmówić buntownikom pomocy, tak samo jak zanegował możliwość sukcesu Jijireia w jego dążeniu do wolności. Kiedy jednak zobaczył, że coraz więcej jego pobratymców patrzy na ideę walki wyzwoleńczej przychylnie, powiedział sobie „A co mi tam..." i także zgodził się pomóc. Wszak ani on, ani elfy, ani ludzie, ani genasi nie mieli nic do stracenia. Poza życiem.

Teraz wszyscy byli jeńcy, niezależnie od płci, wieku, czy gatunku pędzili naprzeciw swoim niedawnym ciemiężycielom w szalonej szarży, wydając przy tym dziki jazgot, jakby z otchłani ciemności wychynął nagle legion duchów piekielnych. Zdezorientowani piraci, z których większość ciągle była zajęta posiłkiem, lub innymi przejawami codziennej rutyny, początkowo nie wzięli nawet pod uwagę możliwości obrony. Zresztą idea masowego buntu więźniów była dla nich zwyczajnie nie do pomyślenia. Teraz więc, stojąc w obliczu ruszającego tłumu tych, których niedawno jeszcze nazywali swoją własnością, bandyci zwyczajnie rozpierzchli się.

Spitzbaum uśmiechnął się do swoich myśli. Jego plan zdawał się sprawdzać lepiej, niż to sobie początkowo założył. Szybko musiał jednak zweryfikować ten pogląd, bowiem piraci dokonali błyskawicznego przegrupowania, gdy tylko dotarło do nich jak bezsensowna jest ich ucieczka przed zgrają osłabionych marnym jedzeniem i długą niewolą istot. Co prawda buntownicy posiadali pewną przewagę liczebną, udało się im także zdobyć nieco broni, ale na pewno nie tyle, by obdarzyć nią wszystkich stających do walki tego dnia.

Hugo Spitzbaum parł jednak niezłomnie naprzód, unosząc nad głowę zdobyczny kordelas. Biegiem dopadł do pierwszego, biegnącego ku nawale byłych jeńców pirata i nie przejmując się nawet zanadto celowaniem spuścił ostrze broni na nieosłonięte niczym ramie. Krew bryznęła ciepłą strugą, plamiąc szkarłatem wszystko, czego się tknęła – ciała walczących, ich ubrania, a nawet ziemię.

Powołanie StrażnikaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz