Rozdział 2: Wojownik Cz. 5

17 2 0
                                    

Później tego dnia Jijirei siedział z Francescą na podłodze przy oknie popijając jakiś ciepły, słodko pachnący wywar ziołowy, przyjemnie rozgrzewający ciało i rozluźniający zmęczone treningiem mięśnie. Był wieczór, straże szykowały się już do wieczornej zmiany warty, pierwsze lampiony i pochodnie zaczynały płonąć na ulicach, a oni siedzieli tylko i dowcipkowali, popijając napój.

Wkrótce ciszę rozdarł dźwięk sygnałowych trąbek, obwieszczający zachód słońca.

- Chyba powoli będę musiał ruszać... Na pewno jesteś zmęczona. - Jijirei odstawił swój na wpół pusty kubek na parapet i wstał.

- Nie aż tak bardzo, zostań. - uśmiechnęła się Francesca. Siedziała po turecku tylko w swoim wierzchnim, lekkim okryciu. To, że zrezygnowała ze skórzanej, ochraniającej całe jej ciało zbroi można było zauważyć chociażby po sposobie jej poruszania się. - Poza tym, masz jeszcze coś w kubku.

Jijirei z uśmiechem skinął głową i ponownie usiadł. Francesca była bardzo wdzięczną rozmówczynią, a po wszystkich tych dniach, które wspólnie poświecili na rozwijanie jego zdolności walki czuł, że może traktować ją z zaufaniem, jakim obdarza się przyjaciół.

Wkrótce niebo całkiem pociemniało, a gwar miasta zamarł. Pozostały tylko trzaski ognia, oraz stukot podkutych butów straży.

- Ej, Francesca, mam jedno pytanie. - zagadnął nagle Jijirei.

- Jeśli chcesz zapytać, co mnie łączy z Catanzaro, to nic wielkiego. Tylko wspólny cel, nic więcej. - wzruszyła ramionami ruda i spojrzała gniewnie na swojego kolegę.

- Odkryłem, że wspólne cele mogą naprawdę zbliżać... - odparł.

Dziewczyna przez jakiś czas milczała, wpatrując się w puste już naczynie po napoju przed sobą. W końcu jednak westchnęła, wzięła głęboki oddech i odezwała się.

- Dobra, powiem ci. Chodzi o mojego ojca. Chociaż właściwie on nie jest moim ojcem... Jestem jego przybraną córką.

- To znaczy... adoptował cię... tak? - zapytał Jijirei, starając się znaleźć odpowiednie słowo, które brzmiało by dobrze w obu językach, którymi mówili.

- Nie. Nie w ścisłym sensie. Znalazł mnie, kiedy byłam jeszcze niemowlęciem i przygarnął. Zaopiekował się mną i... i w ogóle.

Jijirei skinął głową, na znak że rozumie. Mimo, że nigdy nie miał problemów na tle stosunków z rodziną, wiedział doskonale jak to jest stracić kogoś bardzo bliskiego. Gdy był zupełnie mały zmarł jego ojciec, syn kapitana wielkiej łodzi, więc niemal całe życie wychowywał się z jego krewnymi i matką, której teściowie nie odtrącili.

- Byłam naprawdę szczęśliwa jako jego córka. - powiedziała Francesca. Wydawać się mogło, że wspomnienie o ojcu wyzwoliło w niej chęć do zwierzeń. - Jednak pewnego dnia zniknął po prostu. Bez pożegnania. Bez żadnej wiadomości, gdzie się udał, gdzie mogę go szukać... Zdajesz sobie sprawę jaka to może być trauma dla mającej niespełna siedem lat dziewczynki? - kilka łez pociekło z oczu młodej kobiety. Jijirei odstawił na bok ich już opróżnione kubki, przysunął się nieco i ujął delikatnie jej dłoń, by okazać swoje współczucie, a jednocześnie zadeklarować wsparcie.

- Byłam smutna, potem trochę zła, później naprawdę wściekła... Potem z całą determinacją zaczęłam go po prostu szukać. Najpierw w okolicy i coraz dalej i dalej. Znalezienie jednego człowieka graniczy z cudem, Jijireiu... Nie wiedziałam co mam ze sobą robić. Żeby się utrzymać, musiałam kraść. To było łatwe, nikt raczej nie podejrzewa o drobne kradzieże małej dziewczynki, zwykle szukają kogoś w twoim typie. Bez urazy.

Powołanie StrażnikaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz