12. To, czego potrzebuję.

434 29 8
                                    

No witam.  

Od ostatniego rozdziału minęło całkiem sporo czasu i na swoje usprawiedliwienie powiem, że liceum, które sobie wybrałam nie współgra z procesem mojego pisania, a wena wybrała sobie zły moment na urlop. Także doszedł do tego fakt, że pomysły na ten rozdział zmieniały się jak w kalejdoskopie i jedyne czego byłam pewna to środek i końcówka, więc już w ogóle nie szło nic ukręcić. Próbowałam pisać kolejne rozdziały, jak to zwykle robię kiedy łapie mnie zastój, ale tam spotkało mnie to samo, więc się poddałam, wymęczyłam w pocie i łzach ten dwunasty i mam wrażenie, że bardzo to widać. Jeśli tak, to z góry przepraszam. 

Miejmy nadzieję, że coś takiego nie powtórzy się już na taki czas. 

******



Stojąc na pomoście i wsłuchując się w szum wody, chciałam skupić się na czymś, co pomogłoby mi odepchnąć od siebie niechciane myśli. W dłoniach ściskałam papier, który dla kogoś mógłby zostać powodem do dumy. Tak, świadectwo z samymi szóstkami. Westchnęłam głośno, wspominając jak uczniowie z mojej klasy odbierali je ode mnie, by jeszcze raz przejrzeć te oceny, jakby nie wierzyli, że tak się dało.

Powinnam być w innym miejscu, tak sądziłam. Po zakończeniu i uroczystej ceremonii zostałam zaproszona na pizzę z kilkoma znajomymi z klasy. Właściwie to pierwszy raz, kiedy coś takiego mi zaproponowali i wykazali inicjatywę, żeby spędzić ze mną więcej czasu. Zamiast z nimi iść, grzecznie odmówiłam, skazując się ponownie na tę chętną odizolowywania się w ich oczach.

Nie wiedziałam, co zaprowadziło mnie na pomost i co kazało mi pobyć w samotności. Może to przytłoczenie przemową, którą miałam wygłosić jako najlepsza uczennica. Nawaliłam, co tu dużo mówić. Dostałam mikrofon i zapomniałam języka w gębie. Bez kartek, konkretnego planu, ale z porządną ilością stresu, po prostu improwizowałam i wyszło co wyszło – najgorsze wystąpienie, które dyrektor musiał dyskretnie przerwać. A może to co innego – przyczyna, która powstała dzień wcześniej.

Wyjechaliśmy do Konina po raz pierwszy. Wcześniej nie mieliśmy czasu przez nawał obowiązków w szkole, bo nasunęło się kilka świąt na raz, między innymi Dzień Patrona u mnie i Festiwal Sportu u Fabiana. Obydwoje mieliśmy ręce pełne roboty – ja z racji dobrego spisania się na targach edukacyjnych, a Fabian jako Mistrz Polski, któremu zaczęto wciskać tyle spotkań i udzielania wywiadów, że przestał to ogarniać. Poza tym jeszcze to nadganianie z materiałem i poprawianiem ocen – musieliśmy skupić się na sprawach przyziemnych.

Wyjazd do Izy był pomysłem spontanicznym. Fabian zadzwonił rano i powiedział, że znalazł dobre połączenie. Nie zastanawiałam się długo, tylko kazałam mu zmierzać na dworzec, skąd pojechalibyśmy do Szczecina, a stamtąd po przesiadce do celu. Plan był prosty, ale w naszym wykonaniu zawsze szło coś spieprzyć. Weszliśmy do złego busa i dostrzegliśmy to dopiero, gdy wyjechaliśmy z Konina.

- Fabian, zrzucamy się na taksówkę, jeśli nie chcesz wylecieć przez to okno. – Zażądałam wówczas, na co on niepewnie mi przytaknął, posłusznie przeglądając internet w poszukiwaniu odpowiedniego numeru.

Jakimś cudem udało nam się dotrzeć do ośrodka, w którym przebywała Iza. Budynek nie zachęcał z zewnątrz i z tego co słyszałam, w środku nie prezentował się wcale lepiej. Obskurny, z odchodzącym tynkiem i ścianami niemal zawalającymi się pod sobą, niczym wiekowy zakład karny.

Sama procedura przyjmowania gości dość się przeciągała i Izę zobaczyliśmy dopiero po czterdziestu minutach. Najpierw musieliśmy przedstawić się, pokazać dowody tożsamości, odpowiedzieć na parę pytań i poczekać aż opiekun przyprowadzi naszą przyjaciółkę. W tym czasie omal nie rozniosłam pokoju wizyt, złożonego z kilku stolików, krzeseł, kanap, telewizora, innymi słowy przedstawiającemu się jak wielki salon.

Para życzeńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz