rozdział dziewiąty; nieznany mężczyzna

2.7K 208 253
                                    

Słońce zawsze przypominało mi wielką, czerwoną kulę. Już od dziecka uważałem zjawisko, jakim jest zachód słońca za coś wybitnie pięknego. Kiedy byłem całkiem małym chłopcem uwielbiałem z czujnością wpatrywać ślepia w chowający się, jaskrawy obłok. Wczepiałem dłonie w szyby w moim małym pokoiku i wypatrywałem jak słońce ściąga się coraz bardziej w dół, do linii horyzontu. Powoli, powoli... chyli się ku ziemi. Kolejne kawałki jego cudownej tarczy znikają za linią; czasem jakaś mała chmurka zasłania nam widok, ale letni wietrzyk zaraz ją przepędza. Dzięki temu możemy z uwagą obserwować naszą gwiazdę udającą się na spoczynek. Wydaje nam się, że czerwone barwy przechodzą na resztę nieba. Tak, jakby słońce było paletą z farbą, której używa jakiś potężny malarz, by nadać kolor całemu widnokręgowi.

Jednocześnie robi cię coraz bardziej ciemno. Przez coraz gęstsze chmury zaczynają nieśmiało prześwitywać gwiazdy. Zazwyczaj temperatura robi się wówczas coraz niższa.

Kiedy wychylałem twarz w kierunku tego cudownego widoku, stąpałem swoimi stopami po moście. Nie wiedziałem, kiedy zrzuciłem swoje obuwie. Ten moment musiał mi umknąć. Patrzyłem ze zdezorientowaniem na swoje palce u stóp. Skurczyłem brwi, jakby chcąc sobie coś przypomnieć, ale w mojej głowie tliła się tylko pustka. Drgnąłem za sprawą szarpnięcia mojej dłoni. Unosząc swoją twarz, poczułem dwa palce na podbródku z czuciem gładzące szczyt mojej brody. Odcienie błękitu znów przeplatały się w szklanych oczętach, walcząc z szalonymi iskierkami. Mały uśmieszek czaił się przy kącikach trochę sinych ust. Louis pociągnął mnie w jakimś nieznanym kierunku.

Zauważyłem, że sprytne słońce zaszło już, korzystając z naszej nieuwagi. Wpatrzeni w mrugające gwiazdki zapomnieliśmy o śledzeniu tej największej; ciągle nie wiedziałem jak to możliwe.

Nie bałem się, że drzazgi wbiją się w moje wiotkie pięty. Nawet nie czułem swoich kroków, z przyjemnością odczuwając ciepło prężące się po opuszki palców lewej dłoni. Szatyn trzymał mój nadgarstek w żelaznym uścisku, podążając w kierunku ramy mostu. Barierka opleciona była różnorodnymi kwiatami, a ja korzystając z tego, zaciągnąłem się zapachem, marszcząc nos z beztroską, kiedy silna, wyzwalająca woń wkradła się do moich nozdrzy. Przyglądałem się budynkom, które otaczały panoramę. Całkowita cisza biła w moje uszy, gdy miękkie, wilgotne usta owinęły się tuż przy moim uchu. Z leniwym uśmiechem spojrzałem trochę w dół, skupiając swój wzrok na skrzących się falach wody. Wziąłem dolną wargę między zęby, dotykając kciukiem płatków jednego z kwiatu.

- Fioletowa róża chińska -usłyszałem obok. Louis przyciągnął mnie do swojego boku, otulając kwiaty własnym spojrzeniem. - Znasz jej znaczenie? - pokiwałem przecząco głową, wręcz z nostalgią wypatrując lekkich rumieńców na jego policzkach. Zaśmiał się przyjaźnie, kręcąc głową. - Ten kwiat jest symbolem miłości od pierwszego wejrzenia. Darując ją w ten sposób można pokazać wybrankowi swoje oczarowanie jego osobą. Ma możliwość uzewnętrznienia własnych uczuć. Robi wrażenie; jest bardzo rzadko spotykana, a jej wygląd powala na kolana. Róża ta podarowana w prezencie nigdy nie zostanie zapomniana, tak samo jak ten, kto ją powierzył.

Obserwowałem z bacznością krótkie palce dwudziestoośmiolatka sunące po zielonej łodydze. Przeraziłem się, kiedy kolce raniły delikatną skórę, a on zupełnie się tym nie przejmował, wlepiając szaleńcze spojrzenie w kwiat. To niemożliwe, przecież on go ranił. Louis krwawił, coraz bardziej pokaleczony... krwawił. Moje usta nie były zdolne do wymówienia choć jednego słowa protestu, kiedy w końcu z samozachwytem zdobiącym jego śniadą twarz, poruszał wyrwanym kwiatem między palcami obu dłoni. Krwawa czerwień stanowiła kontrast z fioletem rośliny i kolorem jego mlecznej skóry. Zaciskałem zimne wargi, nabierając powietrza do swoich płuc. Pokręciłem głową, ściągając brodę w dół, kiedy Louis wczepił kwiat gdzieś w moje loki. Wyeksponowałem swój policzek, nie patrząc w jego kierunku, a gdzieś w bok. Ciepłe usta muskały linię mojej szczęki natarczywie zaczepiając również wrażliwą skórę bliżej skroni. Znów zadrżałem, kompletnie pozbawiony możliwości ruchu.

Bitch In Amsterdam • Larry StylinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz