Rozdział osiemnasty

3.1K 324 221
                                    

Draco nigdy szczególnie nie brał pod uwagę swoich uczuć, a co dopiero cudze. Dlaczego? Po prostu nie było takiej potrzeby. Bo po co zadawać sobie pytanie: "Jak się dziś czuję?", kiedy w Malfoy Manor było wystarczająco dużo rozrywek, które swoją drogą i tak zaczynały stawać się horrendalnie nudne po paru dniach. Na szczęście czasem przychodziły dni, w których hałas i rozrzucone na podłodze haftowane poduszki były o niebo lepsze w porównaniu z anielskim spokojem i wszechobecną ciszą.

Pamiętał, kiedy w ich rezydencji zawitał psidwak, którego z dumą ochrzcił Arnoldem. I wówczas na nic zdały się tłumaczenia Narcyzy, iż to imię nijak miało się do psa. Chłopiec zawsze nadawał sowie, kotu, wężu, czy czemukolwiek tylko taką nazwę, nie bacząc na płeć. Takim oto sposobem dziesięć białych pawi w rodzinnym ogrodzie, jak jeden mąż nazywało się dokładnie tak samo. Bywało to problematyczne, szczególnie gdy razem z ciocią Bellatrix chcieli złapać jakiegoś.

Ciociu, Arnold ucieka! Łap go! Nie, nie tego!

Niestety, dorośli jak na złość nie mieli w sobie tyle werwy i gonitwa za pawiami przeważnie kończyła się użyciem zaklęcia spowalniającego, by móc je dogonić i pogłaskać.

Bywały także momenty przepełnione samotnością, którą potęgował dom ogromnych rozmiarów, ale to w ogóle nie świadczyło o czymś złym. Multum wolnego czasu sprawiło, iż mały chłopiec mógł spokojnie, całymi godzinami rozmawiać z portretem Druelli, swojej babci. Nieco zrzędliwa, lekko sepleniąca kobieta wyglądem bardzo przypominająca Narcyzę opowiedziała wnukowi lata swojego życia co najmniej trzy razy, a wydarzenia z Hogwartu co najmniej sto.

Musiał przyznać, iż najbardziej przełomowym epizodem było pierwsze spotkanie z Luną Lovegood, która w owym czasie miała zaledwie dwa lata. Z tamtego spotkania pamiętał co prawda tylko moment, w którym siedzieli w żółtym, futrzastym dywanie, zanosząc się głośnym płaczem. Z upływem lat Draco nie przepadał za odwiedzinami państwa Lovegood z córką, argumentując, iż "dziewczyny nie są tak fajne, jak chłopcy." Cóż, dziwnym trafem zdarza się, że początkowa niechęć przeradza się w prawdziwą przyjaźń na lata i nie inaczej było w tym przypadku.

Naturalnie, życie przyniosło niezliczoną ilość wzlotów, upadków i gorzkich łez spowodowanych przypadkowym nadepnięciem na psią łapę, ale dzięki tym wszystkim chwilom Draco Malfoy naprawdę dobrze wspominał swoje dzieciństwo.

A później rozpoczął kolejny etap swojego życia w Szkole Magii. Ten sam, w którym nagle pojawił się Harry Potter i nieświadomie namieszał na każdej możliwej płaszczyźnie bardziej niż Luna Lovegood, psidwak, albo wszystkie Arnoldy razem wzięte.

* * *

Zdaniem Lucjusza poszczególne cechy charakteru wychodziły na światło dzienne wraz z wiekiem. W tym przypadku można było jednorazowo przyznać mu rację, gdyż tendencję do narzekania i dramatyzowania obudziła w Draconie najwidoczniej Druella. Bo choć trafił do wymarzonego Domu, zdobył tam znajomych i zaprzyjaźnił się z Harrym, to gdzieś w umysłowych zakamarkach odtwarzało się zdanie, wypowiedziane przez babcię: "Im bardziej ci zależy, tym więcej tracisz". Wbrew sobie przeczuwał, że sielanka nie potrwa wiecznie i cały jego dotychczasowy spokój legnie w gruzach, a tata na pewno nie pomoże. Jeśli można byłoby liczyć na jego wsparcie, nadal mieszkałby w Malfoy Manor z Narcyzą, czyż nie? Poza tym rozumiał trochę więcej i spodziewał się, iż jak na ojca z czystokrwistego rodu przystało, skrupulatnie zaplanował przyszłość syna. W tym właśnie tkwił kluczowy problem.

Rok minął spokojnie, uciszając lęki Dracona i pozwolić im odejść w zapomnienie tylko po to, by powrócić ze zdwojoną siłą.

Głupia kłótnia z Harrym sprawiła wrażenie, iż Malfoy poczuł jak całą jego klatkę piersiową, wypełniają dziwne, kłujące istoty, irracjonalnie wrzeszczące, że właśnie stracił wszystko. Fakt posiadania u boku Pansy, Blaise'a, Crabbe'a, Goyle'a i Luny, która z nich wszystkich była najważniejsza, nie wyeliminował miażdżącej pustki, jaka nie dawała mu zasnąć. Przez to zaczął nienawidzić Gryfona, obwiniając go za los, jaki sam sobie zgotował. Przecież mógł przeprosić, mógł przyjąć wyciągniętą na zgodę dłoń Pottera, ale wykręcił się malfoyowską, urażoną dumą, bo przecież oszukiwanie samego siebie, wszak nic takiego, nikogo ważnego nie stracił, wydawało się prostsze. Finalnie Harry osunął się w kąt, gdyż nie wypadało w nieskończoność prosić kogoś o przebaczenie, nawet jeśli na przeprosiny nie zasługiwał.

Syndrom zwątpienia | Drarry ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz