I. Przedpołudnie dwudziestego szóstego lutego

1.5K 167 663
                                    

Dwudziestego szóstego lutego 1815 roku kongres w Wiedniu trwał w najlepsze. W cesarskim mieście zgromadziła się elita polityczna, która debatować miała nad nowym porządkiem świata. Trzeba było zdecydować, co zrobić należy z Francją, Saksonią, Hiszpanią, Włochami oraz innymi państwami, których ład polityczny wskutek działań rewolucjonistów, a przede wszystkim wojen wywołanych przez Napoleona Bonapartego, został zachwiany.

Początkowo karty rozdawały Rosja, Austria, Anglia i Prusy, jednak dzięki sprytowi i intrygom Charlesa de Talleyranda dokooptowano do nich Francję, Hiszpanię, Portugalię i Szwecję — pozostałych sygnatariuszy pokoju paryskiego. I tak w dyplomatyczne szranki z carem Aleksandrem, kanclerzem Metternichem czy Robertem, wicehrabią Castelreagh, stanął Charles de Talleyrand, ten sam, który w 1804 roku zamieszany był w morderstwo księcia d'Enghien, ostatniego z Kondeuszy.

Mimo utworzenia Komitetu Ośmiu najważniejsze decyzje wciąż podejmowały największe mocarstwa. Szybko dało się zauważyć, że Anglicy bliżsi są Austrii, Rosjanie zaś wolą iść na ugodę z Prusakami. Szczwany lis Talleyrand zauważył w tym swą szansę. Dzięki snuciu intryg i podszeptywaniu Metternichowi, jak wielkim zagrożeniem jest dla Austrii współpraca rosyjska-pruska, udało mu się zawiązać sojusz wymierzony przeciw Aleksandrowi I i Fryderykowi Wilhelmowi III oraz wślizgnąć się do grona decydentów.

Najważniejsze były jednak nie polityczne intrygi, a towarzyskie zabawy i nowe znajomości. W mieście odbywały się niezliczone bale, przedstawienia teatralne i wieczorki pełne ploteczek, a car Aleksander i kanclerz Metternich konkurowali ze sobą zaciekle o względy coraz to piękniejszych dam. Poważne polityczne decyzje wciąż nie zapadły, mimo iż zabawa trwała już od września. 

Kongres toczyłby się dalej swym nieśpiesznym tempem, pełen balów, intryg i romansów, gdyby nie Napoleon Bonaparte, który dwudziestego szóstego lutego opuścił Elbę.

W Paryżu był to piękny, niedzielny poranek. W dzielnicy Faubourg Saint-Germain, zamieszkiwanej przez największe znakomitości arystokratycznej elity miasta, wszyscy zgromadzeni tłumnie wychodzili z kościoła pod wezwaniem świętego Tomasza z Akwinu po zakończonym nabożeństwie. Lutowy chłód smagał ich policzki, sprawiając, że mieszkańcy Paryża chcieli jak najszybciej znaleźć się w swoich domach. Panie chowały dłonie w futrzanych mufkach, panowie zaś przyoblekli je w rękawiczki.

Jean de Beaufort był wielce niezadowolony z panującej aury. Nie podobał mu się ani mroźny wiatr, ani śnieg leniwie padający z nieba. Najchętniej w czasie zimy w ogóle nie wychodziłby z domu. Nie po tym koszmarze, który przeżył podczas kampanii roku 1812 w Rosji. Tamte przeżycia odbiły się nie tylko na jego zdrowiu psychicznym, ale i na aparycji. Chociaż liczył sobie ledwo trzydzieści pięć wiosen, wyglądał na dziesięć lat starszego. Złośliwcy śmiali się, że mógłby być ojcem Camille, która wciąż promieniała młodzieńczą urodą i powabem. Sylwetkę miała wiotką jak za swych panieńskich lat. Wielu ciężko było uwierzyć, że była już matką tylu dzieci.

Teraz trzymała męża pod ramię, w drugiej dłoni, przyobleczonej w rękawiczkę, dzierżąc małą torebeczkę. Jej gęste, czarne włosy lśniły z daleka. Odziana była w jasną, delikatną suknię i takiegoż koloru płaszcz. Uwielbiała nosić się na biało, nawet jeśli wszystkie damy, z którymi miała styczność, odradzały jej to z uwagi na niepraktyczność tej barwy. Niegdyś wolała błękit, teraz jednak uważała biel za bardziej dystyngowaną i przystającą jej jako hrabinie. Tylko na wieczór wybierała czerwień, granat lub zieleń.

Za nimi lekkim, nieśpiesznym krokiem wędrował Louis, który powoli przeistaczał się z dziecka w młodego człowieka. Wysoka, smukła sylwetka wciąż się wydłużała, a Camille śmiała się, że chłopak niedługo przerośnie swego ojca o głowę. 

Camille i JeanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz