VII. Gniew Louisa

387 89 260
                                    

Louis wcale nie wierzył w zapewnienia Janka, że wszystko będzie dobrze. Właściwie to w nic już nie wierzył. Z każdym dniem narastała w nim nienawiść do Jeana, która powoli rozsadzała go od środka. Był niemal pewien, że przybrany ojciec wie już o jego pobycie u Potockich. Bo po co wuj Frans szedłby do de Beaufortów?

Co noc śniły mu się różne wspomnienia z dzieciństwa, tak piękne, że teraz zdawały mu się wręcz nierealne. Dziwnym było dla niego, że niegdyś tak beztrosko bawił się z Jeanem, wysłuchiwał przed snem jego opowieści o zamierzchłych czasach, śmiał się z jego żartów. 

Do Camille też zaczął pałać jeśli nie nienawiścią, to przynajmniej wrogością. Musiała wiedzieć o jego pochodzeniu, bo Jean przecież nie zataiłby przed nią prawdy, zbyt dobrze go znał. Dlaczego więc mu nie powiedziała? W końcu darzyli się sympatią po tym, jak Jean ich opuścił. Mogła mu wtedy o wszystkim rzec!

Czy w ogóle zamierzali kiedyś wyznać mu prawdę? Czy może chcieli, by spędził całe życie w przekonaniu, że to Jean jest jego ojcem, i nic nawet nie szepnąć mu na temat jego prawdziwego rodziciela? Pogrzebać jego pamięć na wieki? Jean przecież nigdy nie wspominał w  jego obecności, że miał kiedyś brata. Dlaczego? Czy to po to, by nie zaczął niczego podejrzewać? Przecież pomyślałby, że nazwano go tak, by uhonorować bohatersko poległego krewniaka, i zaraz o tym zapomniał...

I dlaczego matka dała się wciągnąć w tę spiralę kłamstw? Dlaczego nie mogła mu powiedzieć, że jego ojciec nie żyje, kiedy pytał ją o to tyle razy w dzieciństwie, kiedy jeszcze w ich życiu nie pojawił się Jean? 

Gdyby tylko mógł cofnąć czas... Chciał znów być małym, niczego nieświadomym, beztroskim dzieckiem, którego jedynym zajęciem była zabawa starym, pluszowym misiem, uszytym dlań przez matkę. Wolał ciasną izbę, w której spał z matką, skromne posiłki i jej pełne miłości oblicze od tych wszystkich lat spędzonych w pięknym domu, z doskonałym kucharzem będącym na jego każde skinienie. 

Żałował, że nie mógł nic z tym uczynić. On sam nigdy nie skazałby swojego dziecka na taki los. Dobrze chociaż, że jego ojcem był prawy, szlachetny człowiek, który oddał swe życie za ojczyznę, a nie, jak przez chwilę myślał, jakiś drań, który zhańbił jego matkę. Żywota w takiej rzeczywistości by nie zniósł.

Doceniał, że Janek i Antoinette starali się spędzać z nim jak najwięcej czasu, pragnąc, by przestał się smucić i wrócił do domu, lecz coraz bardziej mierziła go ich troska. Po co tak się nim zajmowali? Przecież był już dorosły i potrafił sobie poradzić ze swoimi problemami, a przynajmniej tak mu się zdawało.

Któregoś razu Antoinette zapukała do drzwi zajmowanego przezeń pokoju. Zdumiało go to, gdyż zawsze starała się, by nikt mu nie przeszkadzał w czasie, który spędzał w sypialni. Zdawało mu się, że wszyscy wiedzą, że gdyby chciał przebywać z nimi, siedziałby w bawialni.

— Mogę, Louisie? — zapytała niepewnie, na co Louisa natychmiast opuścił gniew.

Uwielbiał Antoinette. Była urocza, łagodna i zawsze skora do pomocy, czym bardzo przypominała mu Cécile. Na pewno by mu o wszystkim powiedziała, gdyby tylko mogła.

— Oczywiście, ciociu — odparł i zrobił jej miejsce obok siebie na małej, zielonej sofce.

Nawet nie pytał o temat, na jaki chciała z nim pomówić, będąc niemal pewnym, że rozmowa miała się tyczyć Jeana. Bo o czym innym niby mogła chcieć z nim porozmawiać?

— Byłam dzisiaj u Cami. Chciałam zobaczyć się z Danielle, a do tego Jean i Anne lubią się bawić z jej dziećmi, więc uznałam to za doskonały pomysł — zaczęła łagodnie.

Camille i JeanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz