V. Madeleine burzy rodzinne szczęście

410 91 372
                                    

Madeleine Deluzy nienawidziła swego brata z każdym rokiem coraz bardziej, jednak nie potrafiła odmówić sobie przychodzenia do niego na obiady i inne rodzinne uroczystości. 

Złamana przez śmierć ukochanego ojca, rozwód i odebranie jej dzieci, była na tym świecie sama. Patrzenie na szczęśliwego brata otoczonego kochającą rodziną, spełnionego na każdym polu życia, do którego należał teraz dom, w którym spędziła całe dzieciństwo, podsycało w niej nienawiść pielęgnowaną, odkąd Jean przyszedł na świat, co Margot de Beaufort przypłaciła życiem. 

Zabijało ją to, ale też sprawiało, że wciąż miała jakiś cel w życiu. A celem tym było zniszczenie życia Jeana, by nie kłuł jej w oczy swym szczęściem. 

Nie mogła powstrzymać się od mdłości, gdy patrzyła na to, jak rozprawia wesoło z Franciszkiem i Philippe'em, by potem szczebiotać coś do dzieci i kołysać najmłodszego Victora w ramionach. Musiała to jednak znieść. W końcu dziś miała wcielić w życie swój plan, który układała od dawna. Wiedziała, że to, co zamierzała, przewróci egzystencję Jeana do góry nogami. A skoro ona nie była szczęśliwa, jej brat też nie mógł. 

Gardziła tymi wszystkim ludźmi, którzy ją otaczali. Dumną Camille, która co rusz posyłała jej pełne wyższości spojrzenia, zapijaczonym, wrzeszczącym Franciszkiem, przesadnie słodką Delphine, nie mówiąc już o reszcie krewnych jej szwagierki. 

Najbardziej jednak nie znosiła Jeana, który siedział u szczytu stołu, śmiejąc się głośno z wybryków Alexandre'a i Charlotte. Ten beztroski uśmiech musiał zniknąć z jego twarzy na zawsze.

— Zobaczycie, Polska wróci na mapę Europy! — krzyczał Franciszek. — Już tam major Łukasiński o to zadba, jeden spisek mu rozbili, ale wiadomo, że zaraz stworzy drugi! A może nawet już stworzył, ale my jeszcze nie wiemy! No i nasi chłopcy, Niemojowscy! Tak, Wielkopolanie mają się czym pochwalić! Niech tylko ten krwiożerczy car zwoła sejm, to mu dadzą popalić!

Oczy błyszczały mu niczym w bitewnym szale, a jego głos z każdym zdaniem potężniał. Wszyscy siedzieli oniemiali i patrzyli na niego w osłupieniu. 

— Fransie, skończ już, nikogo prócz ciebie to nie interesuje — fuknęła na niego Antoinette.

— Ależ Tonieczko, kochanie moje... Dlaczego nie mogę mówić o swojej ojczyźnie? — zapytał ze łzami w oczach. — Smutno mi teraz... 

— Nie chciałam cię urazić, wiesz przecież — odrzekła już łagodniej — ale to bywa męczące. Zwłaszcza, że nie jesteś u siebie.

— E tam, u Janeczka to prawie jak u nas w domu. Ale dobrze, skoro mnie tu nie chcecie, to ja idę na górę do Poleńki i dzieciaków. Tadek, Alex, Lottie, idziemy do reszty? — zapytał, spoglądając na trójkę dzieci, która jako jedyna nie udała się do pokoju dziecinnego.

Te pobiegły za nim z wesołym krzykiem. W bawialni zostali już sami dorośli, zarówno ciałem, jak i umysłem, bowiem Franciszka do tej kategorii zaliczyć się nie dało. 

Madeleine bacznie obserwowała Louisa. Widziała, jak młodzieniec, będący żywym odbiciem swego ojca, szepcze coś do Claudine. Musiała przyznać, że ładna była z niej dziewczyna. 

Gdy patrzyła na Louisa, zdawało się jej, że naprawdę ma przed sobą brata w jego młodzieńczych latach. Młodzieniec identycznie się uśmiechał, chodził, a nawet mówił z taką samą manierą jak ojciec. Miał też jego ciemne włosy, zielone oczy i mocną zarysowaną linię szczęki. Większością z tych cech odznaczał się też Jean, dlatego stwierdzenie, że ci dwaj nie są ojcem i synem, było doprawdy trudnym zadaniem i nikomu nawet przez myśl nie przeszłoby, że Louisa i Jeana wcale nie łączyły tak bliskie więzy krwi.

Camille i JeanOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz