strach tnie głębiej niż miecze
Minęło kolejnych siedem dni.
Większość z nich spędziłem na swoim łóżku, starając się spać jak najwięcej i myśleć jak najmniej. Sprawić, by mój czas w dżungli skończył się jak najszybciej. Nie wychodziło mi to jednak najlepiej. Idąc za powszechną radą spojrzenia w głąb siebie, starałem się dociec, co takiego specjalnego było w Harrym, że jego obecność na zmianę wypełniała mnie falą bezpieczeństwa i nieprzyjemnym odpływem komfortu. Co takiego sprawiało, że rozmawiając z nim czułem się na zmianę zafascynowany, ale też zirytowany jego słowami? Co takiego w jego osobie było odpowiedzialne za mój jednoczesny podziw i pogardę dla jego osoby? Co sprawiało, że czułem się pewnie i komfortowo, a chwilę potem dogłębnie przytłoczony? Dlaczego jego obecność stała się na tyle przytłaczająca, że dłużej nie mogłem na niego patrzeć, nawet jeśli jednocześnie chciałem na niego patrzeć przez cały czas? Co takiego było w Harrym?
To był moment, kiedy po raz pierwszy w sposób świadomy przez moją myśl przemknęło możliwe zauroczenie jego osobą. To nie było nic dziwnego – w końcu Harry był pięknym mężczyzną z hipnotyzującym ciałem i fascynującą osobowością. Dostrzegłem to już w pierwszych dniach w dżungli, jednak wcale nie predestynowało to o tym, że Harry bezsprzecznie mi się podobał. Wciąż nie mógłbym tak tego określić.
Ale być może nie wciąż, ale już nie mógłbym tak tego określić?
Teraz stawiałbym na drugą opcję. Wtedy postawiłem na pierwszą. I ponieważ tak zrobiłem, postanowiłem jednocześnie pozbyć się możliwości postrzegania Harry'ego jako kogokolwiek więcej niż to kim był dla mnie teraz – kimkolwiek był. Wcale nie dlatego, że tego nie pragnąłem. Pragnąłem bardziej, niż sobie to wtedy uświadamiałem. Dlatego, że tak naprawdę... bałem się.
To najgłębsza konkluzja jakiej zdążyłem dosięgnąć w moim sercu. Nie zdołałem wyjaśnić sobie przyczyny mojego strachu.
Przez te wszystkie dni Harry tylko czasem pojawiał się w zasięgu mojego wzroku. Wszyscy inni dobrodusznie przynosili mi wszystkie posiłki, a ja dziękowałem im cicho, wiedząc że tak naprawdę na to nie zasłużyłem. Po tych wielu dniach spędzonych wewnątrz moskitierowego azylu, postanowiłem wziąć się w garść i pójść nad rzekę, by się odświeżyć i zrobić choć minimalne pranie.
Kiedy tam dotarłem, poczułem przypływ energii, którą na łóżku, zdawałem się paradoksalnie, tracić. Spędziłem nad rzeką kilka kolejnych godzin, próbując pokontemplować nad losem mojego życia. Być może podświadomie chciałem być tak samo oświecony, jak reszta. Być może. Podświadomie. Ale na pewno nie byłem w tym zbyt dobry.
Wychowałem się w mieście i uważałem, że jest to naturalne środowisko człowieka. Kurczaki w plastikowych opakowaniach, zupa w proszku, ciągnące się cukierki i butelka coli z lodówki. Łąka od zawsze kojarzyła mi się z owadami i swędzeniami, las z grzybami, a rzeka z obślizgłymi rybami. A teraz byłem tutaj. Jedząc egzotyczne owoce, przemierzając dżunglę pełną węży i pająków, kąpiąc się w rzece pełnej wszystkiego, co nie było najzwyklejszą rybą. Pomyślałem, że to właśnie to, z czego moja mama byłaby dumna. Z tego, że jej syn przeżył przygodę, którą będzie mógł opowiadać jej, a potem jego własnym wnukom.
Ale nie. Zamiast tego zaszyłem się w dżunglowym domku, postanawiając korzystać z dobroci innych i kompletnie odseparować się od magii miejsca, w którym się znajdowałem. To właśnie ja. Legendarny Louis Tomlinson.
To wcale nie zmieniło mojego podejścia. Wracałem do domku jeszcze bardziej wkurwiony. Nie mogłem znieść myśli, że nawet tutaj, w miejscu, gdzie mniemanie miałem być wolny, dopadały mnie myśli dotyczące tego, co powinienem, a tego czego nie powinienem robić. Dotyczące moich chorych powinności. Nie chciałem mieć żadnych pieprzonych powinności. Chciałem po prostu wrócić do domu.

CZYTASZ
Amazonia | larry
FanfictionStudent londyńskiej uczelni, Louis, z racji swoich osiągnięć - które paradoksalnie z dżunglą nie mają zbyt wiele wspólnego - trafia do serca Amazonii jako członek ekspedycji naukowej. Podczas pieszej wędrówki, feralnie gubi się wśród dżungli, jednak...