rozdział 6

1.9K 193 389
                                        

nie chodzi o to by czekać aż burza minie; chodzi o to by nauczyć się tańczyć w deszczu




Tak, jak obiecał mi Harry, z samego rana poszliśmy nad rzekę. Podczas naszej kilkuminutowej wędrówki nad brzeg, interesującym akompaniamentem okazały się być nazbyt krzykliwe papugi. Nie wiem, czy wynikało to z pory dnia, czy też z obszaru dżungli, w którym się obecnie znajdowaliśmy, jednak nie czułem się jeszcze na tyle swobodnie, by pytać Harry'ego o cokolwiek, co tylko nawinęło mi się na język.

Nad brzegiem natychmiast zostaliśmy oblepieni dziesiątkami krwiożerczych muszek, które Harry nazwał mosquitos, ale niemal od razu potem się poprawił tłumacząc, że to tak naprawdę jejenes, cokolwiek miałoby to oznaczać. Wywnioskowałem jedynie tyle, że były o wiele gorsze od komarów. Nadlatywały niemal bezgłośnie, a potem wpijały się swoimi wygłodniałymi szczękami w każdy fragment nagiej skóry.

- Są na to dwa sposoby. - zaczął Harry z rozbawionym uśmiechem, obserwując mnie odganiającego się od owadów. – Pierwszy, to nieustannie znajdować się w ruchu. Zwykły spacer nie wystarczy – podkreślił, unosząc lekko swoje brwi. – Drugi, to posmarować się roztworem amoniaku. Tak, jak ja. – dodał z uśmiechem, kiedy ja obrzuciłem go niedowierzającym spojrzeniem.

- Więc sam się tym posmarowałeś, a mnie skazujesz na te męki? – zapytałem, czując wzrastającą we mnie wściekłość, którą podsycało jeszcze irytujące bzyczenie owadów. – Popsikałbym się moim sprejem, gdybyś powiedział.

- Jaki sens jest się chronić przed czymś, czego wcześniej nie doświadczysz? – zapytał poważniejąc i uważnie mu obserwując. Posłałem mu skonsternowane spojrzenie, dlatego pośpieszył z wytłumaczeniem - Jeśli, przykładowo, w jakiś sposób by cię to uszczęśliwiło, to kim jestem, żeby pozbawiać cię samej próby?

- Co za absurd – krzyknąłem, jednocześnie plując w dół, kiedy poczułem coś nieprzyjemnie muchowatego w moich ustach. – Jak to może sprawiać mi radość?

- Znam ludzi, którym to bynajmniej nie przeszkadza.

- Cóż, nie jestem jednym z nich – odparłem z przekąsem. - Daj mi tą maść, czy płyn. Cokolwiek – dodałem, patrząc na niego ponaglająco, nawet jeśli nie miałem do końca pewności, czy miał ją przy sobie.

Na szczęście Harry nie był aż takim okrutnikiem, bo zabrał swoją magiczną maść ze sobą. Nasmarowałem się nią, po drodze zgniatając kilka owadów na mojej skórze i co chwilę przeklinając cicho z nadmiaru swędzeń, wilgoci i chęci zniknięcia z tego miejsca.

Potem ruszyliśmy w kierunku bardziej skalistego wybrzeża. Po drodze widziałem żabę, która zdawała się mieć trzydzieści centymetrów wielkości. Podłoże było jeszcze bardziej grząskie i wilgotne niż wewnątrz dżungli. Nie trudno się więc domyślić, że komuś takiemu jak mi zajęło jedynie pięć sekund, by się poślizgnąć i wylądować na ziemi.

Harry natychmiast zaoferował mi swoją pomoc, wystawiając dłoń w moim kierunku, ale odrzuciłem jego propozycje, sam się podnosząc z obrzydliwie błotnistego i zrobaczałego podłoża. Pośladki bolały mnie przez kolejne dziesięć minut, a minimalnym pocieszeniem był jedynie fakt, że Harry w ogóle się ze mnie nie śmiał, a jedynie z najzwyklejszą obojętnością chciał pomóc mi wstać. Najwyraźniej ten dramatyczny, w moich oczach, upadek, nie był aż taką sensacją w tym miejscu. Zresztą, zdążyłem się już przyzwyczaić, że pot i błoto było raczej nieodłącznym elementem życia w dżungli.

- To moje ulubione miejsce. – Westchnął z ulgą Harry, siadając na jednej ze skał przy brzegu i przymykając oczy z powodu słońca oświetlającego nasze twarze. Przed wyjściem z domku, założyłem na swoją głowę kapelusz, pamiętając o intensywności promieni słonecznych nad Amazonką, jednak najwyraźniej dla Harry'ego nie było to żadną realną przeszkodą.

Amazonia | larryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz