rozdział 11

2K 174 333
                                    

dziwne że ludzie mogą myśleć o śmierci kiedy jest tyle do zrobienia w życiu


Miłość do dżungli okazała się łatwiejsza niż sądziłem. Przez resztę dnia spacerowałem razem z Harrym po dżungli. Dotykaliśmy drzew, wdychaliśmy zapach liści i rozmawialiśmy z pająkami. Pot na mojej skórze zacząłem interpretować jako wszelkie boleści wypływające z mojego ciała pod wpływem uzdrawiającego działania selwy, a każde ugryzienie na mojej skórze jako wstrzykniętą dawkę siły i energii, która tliła się w amazońskich duszach. Cóż, przynajmniej Harry starał się mnie nauczyć takiego toku myślenia. I nawet mu się to udawało.

Właśnie tego dnia po raz pierwszy banan, którego zjadłem posiadał autentycznie słodkawy smak, a tropikalna ulewa stała się źródłem mojej radości. Po raz pierwszy zdjąłem swoje kalosze i z zamkniętymi oczami przeszedłem po amazońskiej ziemi orientując się, w towarzystwie nadzwyczajnej euforii, że nic złego się nie wydarzyło. Tego dnia udało nam się zobaczyć siamangi, które nie uciekały, pomimo naszej obecności. Kiedy razem z Harrym wspięliśmy się na najniższą gałęź jednego z potężniejszych drzew, by lepiej obserwować małpy, przez chwilę poczułem się nawet jak członek ich stada.

Dżungla po raz pierwszy zdawała się pięknie pachnieć, a jej wilgoć i obślizgłość była teraz rześkością i witalnością. Po raz pierwszy czułem się częścią natury.

Ale potem poszedłem spać. A potem nadszedł poranek.

Dość przerażający poranek.

Obudziłem się z siniakami na moich rękach. Z siniakami tak ogromnymi i krwiście intensywnymi, że przez chwilę odciągnęły moją uwagę od dziwnie osłabiającego bólu w moim ciele, którego źródła nie byłem w stanie jakkolwiek zdefiniować. Patrzyłem na niezliczoną ilość siniaków na mojej skórze, mrugając nieprzerwanie powiekami i starając się dociec, czy to rzeczywistość, czy może tylko iluzja marzeń sennych. Ale intensywność doznań oraz realność mojej świadomości zdawały się sukcesywnie przysłaniać możliwość bytu tej sytuacji jako jedynie nieśmiesznej halucynacji.

Choć moje ciało objęte byłe jakimś dziwnym, na zmianę mniej lub bardziej bolesnym, paraliżem, opuściłem moje łóżko, zakładając kalosze i ze łzami przerażenia w swoich oczach zacząłem wołać kogokolwiek, kto mógłby mi pomóc. Wyszedłem z domku, przeklinając co sekundę, lecz ponownie nikogo nie zastałem w pobliżu. Znów. Wszyscy gdzieś poszli wraz ze świtem, podczas gdy ja spałem. Znów byłem tu sam. Znów zdany na samego siebie w momencie przerażenia i rozpaczy.

Nikt nie chciał mi pomóc. A już na pewno nie dżungla, którą tak dobrodusznie postanowiłem wczoraj obdarzyć miłością. Robiłem wszystko to, co polecił mi Harry, myślałem i interpretowałem wszystko tak, jak on. Myślałem, że w końcu mi się udało być jednością z czymś tak trywialnym i wszechobecnym, a jednocześnie tak niezwykłym i trudnym do zrozumienia. W końcu poczułem się jakbym tworzył jedność z naturą.

Ale wszystko to prysło, wszystko to rozpadło się na najmniejsze kawałki, kiedy krwiste siniaki na nowo pojawiały się w zasięgu mojego wzroku. Harry się mylił. Dżungla mnie tu nie chciała. Wcale mnie nie kochała. Wcale nie pragnęła, bym się z nią jednoczył. Byłem oczywistym wrogiem dla dżungli. Takim samym, jakim ona była dla mnie. Tak było od początku i nie mogło się to zmienić w ciągu kilku godzin.

Chciałem umrzeć. Tak samo zresztą, jak już wiele razy podczas pobytu w dżungli. Ale zamiast tego wpadłem na coś innego. Coś, co być może okazałoby się lepszym rozwiązaniem, niż ostateczne pozbawienie się szansy na radość z życia.

Indianianie Yanomami używają yopo. To narkotyk. Wyciągają go z nasion lub wewnętrznej strony kory drzewa i wdmuchują do nosa.

Jakkolwiek dziko brzmiała ta propozycja, wydawała się być zbyt kusząca w tamtej chwili. Z drżącymi dłońmi chwyciłem więc za ostrze i ze zdeterminowaniem odnalazłem drzewo, które tamtego dni pokazywał mi Harry. Odciąłem od cienkiej gałązki drzewa jedno źdźbło wypełnione nasionami yopo i już w drodze do domku zacząłem je łuskać, tym samym sprawiając, że kilka z nich lądowało na ziemi. W tamtej chwili nie dbałem o nic. Czułem, że mi się to należało. W mojej sytuacji należało mi się wszystko czego bym tylko zapragnął. Tutaj byłem wolny. Tutaj nikt nie mógł mnie ukarać za to co robiłem i z czego korzystałem, nikt nie mógł mnie śledzić, ani oceniać moich czynów. Mogłem robić to, co miałem ochotę.

Amazonia | larryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz