rozdział 10

1.7K 186 551
                                    

życia nie odmierza się liczbą oddechów ale liczbą chwil które odbierają nam oddech




Po tym jak nieco nieświadomie, z wrogością nakazałem Harry'emu, aby się ode mnie odczepił i wyszedł z pokoju podczas gdy zwijałem się z bólu - Harry w istocie się odczepił. Wcześniej rzucał mi ukradkowe spojrzenia, patrząc na mnie zmartwionym wzrokiem, kiedy sobie z czymś nie radziłem, albo chociażby próbując posłać mi delikatny uśmiech. Teraz było gorzej. W ogóle na mnie nie patrzył, wręcz unikał mojej obecności. W ogóle nie wchodził do domku, nie odwiedzał mnie z Mimi, ani nie jadł z nami posiłków. Tak, nie tylko ze mną. Nie jadł ze wszystkimi. Jadł sam. Zawsze. Było to trochę niepokojące, zwłaszcza dla mnie, ponieważ powodem jego zachowania byłem ja.

Spędzałem swój czas z Samanthą, przygotowując maniok, z Amy spacerując po dżungli, a z Malcolmem rozmawiając cicho w domku, kiedy opadałem na łóżko wykończony dniem w dziczy, a on jeden zdawał się nadawać na odpowiednich falach, by złapać ze mną wtedy wspólny język. Wszyscy oni byli naprawdę dobrymi przyjaciółmi. Byli niesamowici. Tak dobrzy i troskliwi, jak jeszcze nikt nigdy w moim życiu. Ale jednocześnie nie tak bardzo, jak... Harry. Nawet jeśli przyznanie tego zasiewało dziwne uczucie pustki i niepokoju w moim sercu.

Pobyty nad rzeką stały się moim swoistym rytuałem. Cóż, jeśli rytuałem można nazwać dwudniową rutynę. W każdym razie miałem teraz w zwyczaju przychodzić tam o poranku, siadając na jednej z ocienionych skał i rozmyślając nad ogromem kwestii, jednocześnie pozostając świadomym w razie jakiegokolwiek zagrożenia, którym mogła mnie obrzucić dżungla. Czasem nie wiadomo skąd w powietrze wzbijały się papugi, głośno skrzecząc, choć ich krzyk często kojarzył mi się z melodią. Dość, nawet ładną melodią. Podczas drogi nad rzekę widziałem kilka węży, skorpionów i skolopendr, na których widok serce biło mi mocniej, a w gardle stawała gula. Jednak starałem się być dzielny. Musiałem w końcu jakoś przeżyć kolejne dni, które mi tu pozostały. A nie byłoby to dla mnie możliwe z jednoczesnym ogromnym obciążeniem psychicznym, jakim był strach przed wszystkim, co pojawiało się przed moimi oczami.

Dzisiaj słońce w większości schowane było za chmurami, co pewnie zwiastowało potężny deszcz za kilkadziesiąt minut. Był to jednak wystarczający czas na spokojne zajęcie miejsca na skałach, które zazwyczaj były oblepione upałem i próbę wsiąkania otaczającą mnie naturą.

Nie chciałem się przyznać, że chciałem być jak Harry, ale w rzeczywistości chciałem być jak Harry. Chciałem zachowywać się jak on, wiedzieć i umieć to, co on, odbierać rzeczywistość tak, jak on. Nawet jeśli nie bardzo zdawałem sobie z tego sprawę. W większości jednak moje myśli wędrowały w cztery różne kierunki jednocześnie, rozważając kwestie, które wcale nie były warte rozważania. I to zdecydowanie nie satysfakcjonowało mojej podświadomej chęci bycia kimś lepszym.

Spojrzałem na swój zegarek, który niezmiennie spoczywał na moim nadgarstku i wtedy naszła mnie pierwsza wartościowa myśl. Po co mi ten zegarek? Czy w tym wszystkim nie chodziło właśnie o to, by przestać odmierzać każdą chwilę życia na jakimś urządzeniu i nieprzerwanie śpieszyć się za iluzją jakiegoś uciekającego czasu? Czy to nie podstawowa lekcja, którą zdążyła dać mi dżungla przez okres mojego pobytu w tym miejscu? Zaskakująco, nawet dla mnie samego, poczułem się dziwnie zażenowany byciem jedynie cywilizacyjną bakterią pośrodku dżungli. Wśród osób, które rzeczywiście zasługiwały oraz chciały tu być.

Bez dłuższego namysłu ściągnąłem swój zegarek i wrzuciłem go do wody. Nie widziałem jak powoli upadał na dno, ponieważ woda była zbyt mętna. Nie pomyślałem też, że wrzucanie zegarka do wody nie było zbyt ekologicznym pomysłem. W tamtym momencie za bardzo nie pomyślałem też o tym, że był to prezent od mojej mamy, który kosztował fortunę. 

Amazonia | larryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz