rozdział 3

2.1K 196 542
                                        

przeciwności losu uczą mądrości; powodzenie je odbiera



Cynamonek.

Powtórzyłem to słowo po raz tysięczny w swoich myślach. I po raz tysięczny przebiegł mnie dreszcz z powodu brzmienia tego frymuśnego imienia. Absurdalność słów Dzikiego Człowieka jeszcze bardziej utwierdzała mnie wtedy w jego aberracji i obłąkaniu, o które już dawno zdążyłem go słusznie posądzić.

Przemierzałem dżunglę, słysząc nawzajem swoje krzyki wywołujące imienia moich towarzyszy oraz własne myśli, które nie przestawały powtarzać tego przeklętego słowa: cynamonek, cynamonek, cynamonek... niczym rytm jednej z kiczowatych piosenek popowych, które czasem nawet tutaj, w dżungli, dźwięczały w moich uszach. Ale nie teraz. Teraz krążyło tam tylko to jedno słowo, które z każdym kolejnym razem przyprawiało mnie o coraz większą wściekłość.

Wyruszyłem z drewnianego domku Dzikiego Człowieka kilkadziesiąt minut po tym, gdy zrobił to on sam. Spakowałem wszystkie swoje rzeczy, podwędziłem mu jedno z ostrzy, zarzuciłem plecak na plecy i zacząłem iść przed siebie. Nie miałem ze sobą nic, co podpowiadałoby mi o tym, gdzie jestem, ale postanowiłem polegać na mojej głębokiej nadziei na odnalezienie reszty badaczy i jak najszybszy powrót do domu. Zbierałem się na odwagę dość długo, gdyż ponowne, a do tego samotne, rzucenie się w objęcia nieobliczanej puszczy nie wydawały się być pocieszającym pomysłem. Ostatecznie jednak moja tęsknota za cywilizacją oraz bezpieczeństwem wygrała. Nie było opcji, bym pozostał z tym wariatem przez kolejny miesiąc na środku cholernej dżungli.

Pod moimi stopami lekko zapadało się grząskie podłoże, wilgoć oblepiała mnie z każdej strony, a do skóry przyklejało się co chwila nowe grono owadów, których nie byłem nawet w stanie strzepywać z siebie na czas. Byłem brudny, śmierdzący i konający. Nie myłem się od ponad dwóch dni, co niezwykle dawało mi się we znaki nie tylko w moim fizycznym samopoczuciu, ale przede wszystkim w tym psychicznym.

Pomimo zmęczenia i jawnego przerażenia, które obejmowało mnie w tym miejscu wciąż starałem się zachować swój umysł czystym i rezolutnym. Przypominałem sobie co chwilę kolejne rady, które uzyskałem na szkoleniach, jednak większość z nich okazywała się być tutaj kompletnie nieprzydatna. Węże chowają się na gałęziach drzew, wśród liści, gęsto porośniętego podłoża, a zwłaszcza pod zwalonymi pniami drzew. Czekają tam na ofiarę. Najważniejsze, by w żaden sposób nie zainteresować ich swoją osobą. Nie nadepnąć, nie szturchnąć gdzieś przypadkiem. To była jedna z tych bardziej praktycznych rad. Takie, jak mantrę, powtarzałem w swoim umyśle starając się stawiać każdy kolejny krok, wedle instrukcji, zgodnie z radami ekspertów, bojąc się uchylić od tych wskazań i mając jednocześnie nadzieję, że są one jakkolwiek dla mnie przydatne.

Zdawało mi się, że miałem za sobą kilkanaście kilometrów, a czas miniony od opuszczenia osiatkowanej ostoi oscyluje w granicach kilku godzin, jednakże wskazówka na moim zegarze uparcie wskazywała, że w dżunglę wtargnąłem zaledwie trzydzieści minut temu. Nie była to pocieszając perspektywa, zwłaszcza dlatego, że nie miałem pojęcia gdzie dokładnie się znajduję oraz w jaki sposób dotrzeć do miejsca, w którym po raz ostatni widziałem resztę mojego zespołu badawczego. Mapa, którą pokazał mi dzień wcześniej Dziki Człowiek, zdawała się być kompletnie niezdolna do współpracy z moją świadomością. Wciąż miałem nadzieję, głupią niemal pewność, że spacerując po dżungli przez cały dzień i nawołując moich wcześniejszych towarzyszy, całkowicie realne, a wręcz konieczne, jest ich ostateczne spotkanie.

O tym jak bardzo się myliłem, przekonałem się jeszcze wiele razy podczas czasu, który czekał mnie w dżungli. Teraz jednak wydarzyło się coś, co po raz pierwszy, wzbudziło we mnie prawdziwe wątpliwości co do racjonalności tej nagłej ucieczki.

Amazonia | larryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz