aby sięgnąć po życie które na nas czeka musimy być gotowi porzucić życie które sobie zaplanowaliśmy
Kolejnego dnia opuchlizna zniknęła niemal całkowicie.
Samodzielnie opuściłem domek, by znaleźć coś do jedzenia w pobliżu. Nie było to jednak proste. Owoce zdatne do zjedzenia były co najwyżej w zasięgu mojego wzroku. Rosły tak wysoko, że nie pomyślałbym nawet o tym, by się po nie wspiąć. Spotkałaby mnie wówczas najżałośniejsza śmierć, jaka mogłaby się tylko przytrafić człowiekowi w dżungli.
- Śmieszne, że rosną tak wysoko, prawda? Najczęściej zjadają je małpy. – Zadrżałem na niespodziewany męski śmiech za moimi uszami. Odwróciłem się, z ulgą zauważając czarnoskórego mężczyznę, którego poznałem już wczoraj. – Ale nie zawsze – dodał, posyłając mi hipnotyzujący uśmiech, co szczerze mówiąc zdezorientowało mnie na krótką chwilę. – Jestem Malcolm – przedstawił się, podając mi swoją dłoń. Z zawahaniem po nią sięgnąłem, zaskoczony aksamitnością jego skóry. Zauważyłem, że taka sama aksamitność cechowała też skórę Harry'ego. Jeśli był to skutek życia w tym miejscu, to było to prawdopodobnie jedynie źródło pocieszenia dla mnie w tamtym momencie.
Widziałem, jak oczekiwał mojego imienia. Przez kolejne kilka sekund przypatrywał się mi uważnie, ale byłem nieugięty w swoim milczeniu, dlatego prawdopodobnie zrezygnował. Puścił moją dłoń, obracając się z powrotem w stronę drzewa.
– To platanos – odezwał się końcu, kiedy podążałem tuż za nim. – To inne banany niż te, które jadłeś wczoraj. Są zielone i twarde. – Po kilku sekundach umiejętnego wspinania się po pniu oraz manewrowaniu swoimi kończynami, mężczyzna zeskoczył w dół, podając mi kilka nowo zerwanych owoców. – Trzeba nadgryźć łupinę i oderwać ją od miąższu, która wbrew pozorom wcale tak łatwo nie odchodzi. – Podążyłem za jego ruchami, próbując obrać banana zgodnie z instrukcjami. Bez namysłu, spróbowałem owocu, szybko przeżuwając go w swoich ustach i przez sekundę ciesząc się chwilową ulgą. - Na surowo są niejadalne. – Usłyszałem. I od razu wyplułem banana z buzi. Na ustach mężczyzny czaił się lekko rozbawiony uśmiech, jednak on w przeciwieństwie do Harry'ego, nie okazywał mi mojej głupoty tak dobitnie. – Można je ugotować, usmażyć, albo upiec. – ciągnął dalej, wrzucając banany do ręcznie wyplecionego kosza i ruszając dalej.
W ciągu tej terenowej wycieczki, która najprawdopodobniej miała służyć za edukacyjną lekcję dla mojego nieuświadomionego w dżunglowych realiach ego, zdążyłem spostrzec kilka kolejnych absurdów amazońskiej selwy. Moskity były krwiożercze i zatrważająco nienasycone, motyle zdawały się być wielkości głowy, a karaluchy - konia. Moje interpretacje rzeczywistości były wówczas znacznie wygórowane, jednak muszę przyznać, nie byłem bardziej daleki od prawdy, niż stwierdziłoby to oko każdego innego subiektywnego wędrowca.
Niedaleko domku znajdował się ogród. W najnormalniejszej postaci. Malcolm, trzeba zaznaczyć, z niezmierną wręcz determinacją, tłumaczył mi wszystko, co znajdowało się przed naszymi oczami oraz wszystko to, co w związku z tymi zjawiskami lub przedmiotami można było wytworzyć. Pokazał mi jak zbierać maniok, jukę, fasolę, komosę ryżową, owoce o jaskrawych skórkach, bądź brunatnych skorupach, bulwy podobne do ziemniaków, których nazwa niestety nie zagnieździła się w moim umyśle zbyt długo, czy trzcinę cukrową. Wtedy podrzucił naręcze trzciny przewieszone na ukos jego pleców i podał mi kawałek twardej, zdrewniałej łodygi. Odciął go i obrał z zielonego włókna za pomocą maczety. Poczekał aż za jego wskazówkami niezgrabnie zacząłem wysysać z łodygi rośliny słodki, cukrowy sok. A potem ruszyliśmy dalej.
Zdążyłem zauważyć kolejną absorbującą zależność. Wspomniane wcześniej motyle wcale się tu bowiem nie kojarzyły z żadną lekkością, finezyjnością, czy wrażliwością. Tutaj motyle przylatywały jedynie w miejsca, w których mogły znaleźć trochę padliny lub inne wyjątkowo śmierdzące zjawiska. A wszelkie zwierzęta się przed nami ukrywały. „Szansa na to, że w dżungli zje cię jakieś dzikie zwierzę jest bliska zeru" wymamrotał mężczyzna w trakcie swojego nieco chaotycznego monologu. Było to przynajmniej jakieś pocieszenie. Starałem się jednak nie myśleć o innych niebezpieczeństwach, o których najwyraźniej nie zamierzał mi wspominać, a których mimo to, sam już zdążyłem w części doświadczyć.

CZYTASZ
Amazonia | larry
FanfictionStudent londyńskiej uczelni, Louis, z racji swoich osiągnięć - które paradoksalnie z dżunglą nie mają zbyt wiele wspólnego - trafia do serca Amazonii jako członek ekspedycji naukowej. Podczas pieszej wędrówki, feralnie gubi się wśród dżungli, jednak...