rozdział 5

2.2K 196 749
                                        

aby sięgnąć po życie które na nas czeka musimy być gotowi porzucić życie które sobie zaplanowaliśmy



Kolejnego dnia opuchlizna zniknęła niemal całkowicie.

Samodzielnie opuściłem domek, by znaleźć coś do jedzenia w pobliżu. Nie było to jednak proste. Owoce zdatne do zjedzenia były co najwyżej w zasięgu mojego wzroku. Rosły tak wysoko, że nie pomyślałbym nawet o tym, by się po nie wspiąć. Spotkałaby mnie wówczas najżałośniejsza śmierć, jaka mogłaby się tylko przytrafić człowiekowi w dżungli.

- Śmieszne, że rosną tak wysoko, prawda? Najczęściej zjadają je małpy. – Zadrżałem na niespodziewany męski śmiech za moimi uszami. Odwróciłem się, z ulgą zauważając czarnoskórego mężczyznę, którego poznałem już wczoraj. – Ale nie zawsze – dodał, posyłając mi hipnotyzujący uśmiech, co szczerze mówiąc zdezorientowało mnie na krótką chwilę. – Jestem Malcolm – przedstawił się, podając mi swoją dłoń. Z zawahaniem po nią sięgnąłem, zaskoczony aksamitnością jego skóry. Zauważyłem, że taka sama aksamitność cechowała też skórę Harry'ego. Jeśli był to skutek życia w tym miejscu, to było to prawdopodobnie jedynie źródło pocieszenia dla mnie w tamtym momencie.

Widziałem, jak oczekiwał mojego imienia. Przez kolejne kilka sekund przypatrywał się mi uważnie, ale byłem nieugięty w swoim milczeniu, dlatego prawdopodobnie zrezygnował. Puścił moją dłoń, obracając się z powrotem w stronę drzewa.

– To platanos – odezwał się końcu, kiedy podążałem tuż za nim. – To inne banany niż te, które jadłeś wczoraj. Są zielone i twarde. – Po kilku sekundach umiejętnego wspinania się po pniu oraz manewrowaniu swoimi kończynami, mężczyzna zeskoczył w dół, podając mi kilka nowo zerwanych owoców. – Trzeba nadgryźć łupinę i oderwać ją od miąższu, która wbrew pozorom wcale tak łatwo nie odchodzi. – Podążyłem za jego ruchami, próbując obrać banana zgodnie z instrukcjami. Bez namysłu, spróbowałem owocu, szybko przeżuwając go w swoich ustach i przez sekundę ciesząc się chwilową ulgą. - Na surowo są niejadalne. – Usłyszałem. I od razu wyplułem banana z buzi. Na ustach mężczyzny czaił się lekko rozbawiony uśmiech, jednak on w przeciwieństwie do Harry'ego, nie okazywał mi mojej głupoty tak dobitnie. – Można je ugotować, usmażyć, albo upiec. – ciągnął dalej, wrzucając banany do ręcznie wyplecionego kosza i ruszając dalej.

W ciągu tej terenowej wycieczki, która najprawdopodobniej miała służyć za edukacyjną lekcję dla mojego nieuświadomionego w dżunglowych realiach ego, zdążyłem spostrzec kilka kolejnych absurdów amazońskiej selwy. Moskity były krwiożercze i zatrważająco nienasycone, motyle zdawały się być wielkości głowy, a karaluchy - konia. Moje interpretacje rzeczywistości były wówczas znacznie wygórowane, jednak muszę przyznać, nie byłem bardziej daleki od prawdy, niż stwierdziłoby to oko każdego innego subiektywnego wędrowca.

Niedaleko domku znajdował się ogród. W najnormalniejszej postaci. Malcolm, trzeba zaznaczyć, z niezmierną wręcz determinacją, tłumaczył mi wszystko, co znajdowało się przed naszymi oczami oraz wszystko to, co w związku z tymi zjawiskami lub przedmiotami można było wytworzyć. Pokazał mi jak zbierać maniok, jukę, fasolę, komosę ryżową, owoce o jaskrawych skórkach, bądź brunatnych skorupach, bulwy podobne do ziemniaków, których nazwa niestety nie zagnieździła się w moim umyśle zbyt długo, czy trzcinę cukrową. Wtedy podrzucił naręcze trzciny przewieszone na ukos jego pleców i podał mi kawałek twardej, zdrewniałej łodygi. Odciął go i obrał z zielonego włókna za pomocą maczety. Poczekał aż za jego wskazówkami niezgrabnie zacząłem wysysać z łodygi rośliny słodki, cukrowy sok. A potem ruszyliśmy dalej.

Zdążyłem zauważyć kolejną absorbującą zależność. Wspomniane wcześniej motyle wcale się tu bowiem nie kojarzyły z żadną lekkością, finezyjnością, czy wrażliwością. Tutaj motyle przylatywały jedynie w miejsca, w których mogły znaleźć trochę padliny lub inne wyjątkowo śmierdzące zjawiska. A wszelkie zwierzęta się przed nami ukrywały. „Szansa na to, że w dżungli zje cię jakieś dzikie zwierzę jest bliska zeru" wymamrotał mężczyzna w trakcie swojego nieco chaotycznego monologu. Było to przynajmniej jakieś pocieszenie. Starałem się jednak nie myśleć o innych niebezpieczeństwach, o których najwyraźniej nie zamierzał mi wspominać, a których mimo to, sam już zdążyłem w części doświadczyć.

Amazonia | larryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz