Rozdział 17

73 6 0
                                    

I kolejny raz miałam wrażenie, że choć minęło kilka dni, tak naprawdę na czekaniu i zamartwianiu się spędziłam ledwie kilka godzin.

Edward i Bella każdą najdrobniejszą chwilę poświęcali sobie i dziecku, zupełnie jakby liczyli na to, że w ten sposób odwloką w czasie nieuniknione. Jakby mieli nadzieję nacieszyć się sobą przed czymś, co już teraz mogliśmy nazwać definitywnym końcem. Sytuacja wyglądała wprost beznadziejnie i żadne z nas nie miało co do tego najmniejszych wątpliwości. Jedynym, na co mogliśmy liczyć było to, że Volturi przed wykonaniem wyroku zechcą nas jednak wysłuchać, choć i to pewnie miało nie przynieść żadnego rezultatu.

Szykowaliśmy się na śmierć. Wyjątkowo spektakularną i godną opiewania w hymnach, ale jednak śmierć. Co mi po hymnach, skoro będę zbyt martwa, by je potem usłyszeć...

Zdecydowaną większość czasu ja, Jacob i Seth spędzaliśmy w wilczych ciałach, do znudzenia patrolując okolicę, szukając czegoś – w zasadzie czegokolwiek – co wskazywałoby na to, że wampirze szychy zmieniły swoje plany. W pewien sposób pomagało nam to ukryć własne zdenerwowanie i skierować myśli na inne tory. Zajmowaliśmy się czymś w miarę pożytecznym, zamiast razem ze wszystkimi innymi chodzić z kąta w kąt i rwać sobie włosy z głowy.

Noce spędzałam na dodatkowych patrolach lub walce z bezsennością. Niemal codziennie wychodziłam na dach wielkiego białego domu Cullenów i patrzyłam w księżyc, kolejne tysiące razy zastanawiając się, dlaczego nie miał na mnie zupełnie żadnego wpływu, i słuchając muzyki na starych słuchawkach. Dzięki energetyzującym, nieraz wręcz agresywnym nutom Anthrax czułam się choć minimalnie lepiej. Przez sześć minut, jakie trwał mój ulubiony utwór Armed and Dangerous miałam złudne wrażenie, że damy radę. Że tak jak w tej piosence jesteśmy silni, przygotowani na wszystko i o wiele bardziej niebezpieczni, niż może się to wszystkim z zewnątrz wydawać. Jaka szkoda, że ta pełna pewności siebie euforia przechodziła mi natychmiast, gdy muzyka milkła.

To był jeden z tych lekko sennych, nerwowych dni, podczas których po całej nocy spędzonej na dachu czułam się wrak. Z początku snułam się po wielkim domu, na siłę szukając sobie zajęcia niezwiązanego ze sprawą, lecz dość szybko przekonałam się, że nie ma to racji bytu – wiedziałam, że niebawem, za maksymalnie dwie godziny pojawią się tu nasi pierwsi sojusznicy. Sławny klan Denali, niemalże rodzina Cullenów, na której pomoc liczyli najmocniej. Denerwowałam się, a to nie mogło wróżyć niczego dobrego. Powinnam trzymać się z daleka, by przypadkiem wszystkiego nie spieprzyć. Zapowiadało się na dość delikatną rozmowę, a ja kompletnie się do tego od jakiegoś czasu nie nadawałam. O ile kiedykolwiek było inaczej.

Przemieniłam się w wilka stosunkowo szybko, ale wyczułam i tak, że Jacob i Seth są już na nogach od jakiegoś czasu. Ten pierwszy odprowadzał akurat naszą problematyczną rodzinkę z ich słodziasznego domku, nie spuszczając czujnych oczu z Renesmee. Rozmawiali o jednym z mających nas tego dnia odwiedzić wampirów, zdwoiłam więc czujność i profilaktycznie wybiegłam im naprzeciw, nie chcąc przegapić niczego, co mogłoby okazać się istotne podczas czekającej nas bitwy.

Eleazar był jednym z Volturi? – myślał właśnie Jacob, popatrując niepewnie po Edwardzie i Belli. Atmosfera w przysłowiowym „eterze" była tak gęsta, że spokojnie można by było rąbać ją siekierą. – Ufacie mu, a on był jednym z nich?

– Nie, nigdy nie był jednym z ich wojowników w pełnym znaczeniu tego słowa – pospieszył z wyjaśnieniami rudy. – Trafił do ich grona ze względu na swój dar.

Dar? Jaki niby dar? – zniecierpliwiłam się. – Dlaczego od niego trzeba wyciągać takie drobne fakciki siłą?

– Daj spokój – warknął na mnie mój nowy alfa. – Chociaż faktycznie, to dość ciekawe. Nie wiedziałem, że jest utalentowany.

Czarny księżycOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz