Rozdział 23

32 4 6
                                    

Rankiem następnego dnia czułam się zaskakująco dobrze, co powinno być zupełnie niemożliwe zważywszy na to, jak długo nie mogłam zasnąć przez natłok sprzecznych emocji. Choć jeszcze grubo po północy wgapiałam się w sufit, zastanawiając nad wszystkimi możliwymi kierunkami, jakie obrać mogła moja znajomość z Mortimerem, zerwałam się z łóżka już o godzinie siódmej, przywabiona niewielkim zamieszaniem dobiegającym z dworu. Ubrałam się i ogarnęłam, prawdopodobnie przekraczając prędkość światła, i wyszłam przed dom Cullenów, kierując się w stronę polanki, na której wraz z Bellą uczyłam się walki. To stamtąd dobiegały najciekawsze odgłosy, brzmiące trochę jak...

Bijatyka? Hm...

Wyglądało na to, że zgromadzili się tam dosłownie wszyscy. Bella, Esme, Carlisle i obrażona na cały świat Alice, wraz z jeszcze kilkoma osobami, którym nie poświęciłam więcej uwagi, zebrali się na obrzeżach prowizorycznie wytyczonego pola bitwy, obserwując z lękiem i fascynacją zamieszanie, a cała reszta...

No cóż. Cała reszta – ta nieśmiertelna, pozornie niezniszczalna gromadka o nadludzkiej sile i ciałach z marmuru – próbowała zamordować Mortimera. I, delikatnie mówiąc, kiepsko im szło, w co aż ciężko mi było uwierzyć. Musiałam kilkukrotnie przetrzeć oczy, by upewnić się, że wcale już nie śpię i to nie halucynacje.

Wyvern ubrany był w wygodny czarny strój i uzbrojony... w drewniany miecz. Tak, to naprawę był długi, drewniany miecz, lecz jeśli dobrze widziałam, wzmocniony stępionym metalem na krawędziach i wyrysowany dziwacznymi symbolami, podobnymi do kilku run, które pokazał mi poprzedniego dnia. Choć ta broń wydawała mi się idiotyczna, jeśli wystawić ją przeciwko wampirowi, radził sobie zaskakująco świetnie, wyglądając, jakby tańczył. Bawił się swoimi przeciwnikami z szerokim uśmiechem na ustach, od niechcenia robił uniki i zadawał bezwzględne, brutalne ciosy, podczas gdy reszta, z twarzami ściągniętymi złością i wysiłkiem, usiłowała go choćby zadrasnąć.

To było... niesamowite.

Emmett i Garrett rzucili się na wyverna jednocześnie, usiłując zajść z dwóch stron, lecz on, choć zbudowany równie potężnie jak oni, wywinął się dziwnie tanecznym ruchem w takim tempie, że wampiry ostatecznie zderzyły się ze sobą i runęły na udeptany śnieg w bezładnej plątaninie nóg i rąk, klnąc na czym świat stoi. Liam przeskoczył nad nimi zwinnie jak baletnica i wyciągnął dłonie w stronę mężczyzny, który rzucił się w tył, nieświadomie lecąc wprost na czekającą na niego Siobhan, lecz tutaj nastąpiło jakieś bliżej nieokreślone zakrzywienie czasoprzestrzeni, na skutek którego tęga kobieta wywinęła fikołka w powietrzu, potknąwszy się na silnej nodze odzianej w wojskowy bucior, a palce jej partnera miast na nadgarstku prawej ręki leworęcznego wyverna, zacisnęły się na kostce wampirzycy. W chwili, gdy na jego twarzy pojawiło się zdezorientowanie wskazujące, że zaczął zdawać sobie sprawę z tego, co właśnie miało miejsce, oberwał mieczem w tył głowy z taką siłą, że przefrunął nad swoją ukochaną i wylądował do góry nogami pod najbliższym drzewem.

Maggie niesamowicie zwinnie uniknęła drewnianego ostrza, wijąc się pod nim jak wąż, i rzuciła się na wyverna pod nim, jak postać rodem z horroru celując w jego gardło zębami, a Peter jednocześnie rzucił się na niego od tyłu, by poddusić przedramieniem. Mortimer jak gdyby nigdy nic złapał drobniutką wampirzycę za lewe ramię i ciepnął nią za plecy jak szmacianą lalką. Uderzenie koleżanką bynajmniej Petera nie zniechęciło, lecz trafienie między oczy głowicą miecza już owszem. Nie wiedziałam, że to możliwe, ale jakimś cudem wampir naprawdę wyglądał na zamroczonego. Charlotte rozproszyła się, oglądając na niego z troską, przez co nadchodzący atak zauważyła zbyt późno, by móc zareagować – jak kula do kręgli zmiotła ze swojej drogi podnoszącą się z ziemi Siobhan.

Czarny księżycOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz