Prolog

87 7 0
                                    

Powietrze było suche. Żar cały dzień lał się z nieba, a chmur, jak na złość, nie było widać. Ulgi nie przynosił nawet delikatny wietrzyk, który doszczętnie wysuszał gardło maszerującemu oddziałowi żołnierzy. Żwir chrzęścił pod podeszwami ciężkich butów i utrudniał wędrówkę. Niebo powoli zaczynało zmieniać swoje barwy wraz ze znikającą za horyzontem tarczą słoneczną. Jedynym dźwiękiem, jaki towarzyszył pochodowi był łopot skrzydeł i skrzek przelatującego orła.

Pośród mężczyzn jeden wyróżniał się mimo identycznego umundurowania. W jego rękach tkwiła mocno wysłużona mapa. Szedł na czele kolumny, a choć ani temperatura, ani wyposażenie, temu nie sprzyjały, to kroki miał lekkie i pełne energii. Dodatkowo jego wysuszone i spękane do krwi usta samoistnie wyginały się w dziarski uśmiech.

Dopiero o zmierzchu dotarli do ruin porzuconego w czasie wojny miasteczka, w którym rozbili obóz. Z ulgą zdjęli kaski, gogle, kamizelki i buty. Zalegli na kamiennej podłodze z radością witając chłód posadzki i oparli się o ściany, dając wytchnienie obolałym plecom. Do samej północy w prowizorycznym obozie panowała głucha cisza, przerywana jedynie wybuchami iskier z rozpalonego na środku pomieszczenia ogniska. W którymś momencie między mężczyznami zaczęła kursować piersiówka i paczka papierosów z zapalniczką. Każdy częstował się bez skrępowania.

Rozległy się pierwsze głosy zachrypnięte od pyłu jaki zległ w gardłach. Były to raczej masowe narzekania, niż próby nawiązania rozmowy. W ogólnym rozrachunku wszystkim jednak chodziło o to samo, chcieli w końcu wrócić do domów.

Codzienny widok krwi i rozerwanych ciał stopniowo odzierał ich ze zdrowia. Mowa oczywiście o zdrowiu psychicznym. Pluton mężczyzn z początku składał się z trzydziestu siedmiu osób. Obecnie przy życiu pozostało tylko osiemnastu. Polegli w większości nie zginęli od ciosu wroga. Zazwyczaj była to ich własna sprawka. Piątka z nich popełniła samobójstwo już w pierwszym tygodniu służby. Dwóch poświęciło życia kładąc się na granatach. Inni w większości przedawkowali narkotyki. Radzili sobie jak tylko mogli, nic jednak nie mogło zmienić faktu, że nie byli gotowi na tak duże obciążenie.

-Hej, słyszeliście o tym nowym narkotyku? - odezwał się niespodziewanie jeden z mężczyzn.

-Masz na myśli ten, który wykończył Billy'ego, czy Eddy'ego? - odpowiedział mu drugi.

-Edda - machnął ręką pierwszy, po czym dodał - nieźle się chłopak urządził.

-Biedaczek, nie zasłużył sobie na taki koniec - dołączył trzeci.

W obozie na ułamek sekundy zapanowała niezręczna cisza. Wszyscy lubili Eddy'ego. Był młodym chłopaczkiem, który miał pecha zostać wysłanym na pole bitwy od razu po tym, jak go przyjęli i ukończył podstawowy trening.

-A właśnie, gdzie Clint?

Za tę taktyczną zmianę tematu odpowiedzialny był rudowłosy mężczyzna z papierosem między palcami. Aż do teraz nie odzywał się zbyt wiele. Jego oczy były podkrążone i nie wykazywały szczerego zainteresowania odpowiedzią. Nigdy nie chciał być w wojsku, ale kiedy już do tego doszło zdecydował, że przetrwa wszystko, a kiedy wróci, będzie żył swoim własnym życiem. Nawet w najmniejszym stopniu nie dopuszczał do siebie myśli, że może zginąć, a przy tym nie wahał się głupio ryzykować.

Niespodziewanie z mroku powoli wyłoniła się ludzka sylwetka. Młodzieńcza twarz o jasnoniebieskich oczach i blond włosach wyglądała niemal niestosownie pośród krążącej wszędzie śmierci. Wyglądał na jedynie odrobinę młodszego od rudego przyjaciela. W ręce ściskał tę samą mapę, co w czasie wędrówki, ale tym razem jego kroki były sztywne i ciężkie, a oblicze surowe.

-Rany, Clint, nie zachodź nas tak. Mogłem cię zastrzelić.

Nikt nie doczekał się odpowiedzi, przeprosin, czy jakiejkolwiek innej reakcji. Zdziwieni oschłością - zwykle - najweselszego z kompanów zdecydowali się zmienić temat na nieco przyjemniejszy.

-Jeszcze trzy dni i będziemy mogli wrócić. Teraz wystarczy tylko dotrzeć do bazy i jesteśmy w domu - westchnął rozmarzony żołnierz o ciemnej karnacji.

-Co będziecie robić po powrocie?- zapytał inny w okularach i z gęstymi lokami.

Mężczyźni zaczęli przekrzykiwać się między sobą i opowiadać o swoich planach. Takiego ożywienia nie spodziewał się zupełnie nikt. W jednej chwili wszyscy zapomnieli o nietypowym zachowaniu Clint'a, który obojętnie obok nich przeszedł ze wzrokiem wpatrzonym w jeden punkt.

-A ty chciałeś zostać reporterem, nie? - zwrócił się do rudego jeden z bardziej ożywionych dyskutantów.

-Hę? - odwrócił wzrok wyrwany z zamyślenia.- Ach, ta... Clint co ty robisz?!- urwał przerażony.

W jednej chwili jasnowłosy wyciągnął rękę po oparty o ścianę karabin. Bez zawahania usunął blokadę i załadował pełny magazynek, po czym z opętańczym krzykiem zaczął go opróżniać celując w niczego niespodziewających się towarzyszy broni. Nim ktokolwiek zdążył zareagować ponad połowa była już ciężko ranna, bądź najzwyczajniej w świecie martwa.

-Clint!- krzyknął rudy chcąc powstrzymać mężczyznę.

Niespodziewanie został odciągnięty za kolumnę dosłownie na sekundę przed tym, jak przez miejsce, w którym stał przeleciały pociski. Była to sprawka ciemnoskórego towarzysza, który zaczął temat powrotu do domu. Mężczyzna szybko dostrzegł dwie sztuki broni przymocowanej do jego spodni.

Nie myślał zbyt wiele, po prostu wyszarpnął jedną z nich i wyskoczył z ukrycia celując w nogi oszalałego przyjaciela. Niebieskooki momentalnie wypuścił broń z rąk i opadł na ziemię, jakby wszystkie siły opuściły jego ciało. Mrożący krew w żyłach krzyk zamarł w jego ustach, które wciąż pozostawały otwarte. Z kącika spływała stróżka śliny, a oczy utkwiły swój wzrok na splamionych krwią rękach, choć było wątpliwym, by mężczyzna zdawał sobie sprawę z tego co widział. Był kompletnie oszołomiony.

-Ty dupku!- wrzasnął ciemnoskóry przymierzając się do zadania ostatecznego ciosu w głowę.- Jak śmiałe...!

-Zaczekaj! - powstrzymał go rudowłosy.

Niepewnie przykląkł przed blondynem i pomachał mu ręką, w której wciąż tkwił pistolet, przed twarzą.

-Clint... Clint! Czy wiesz kim jestem? To ja, Ruphus, twój przyjaciel.

Niebieskooki wciąż jednak pozostawał w transie. Ciało systematycznie drgało i pokrywał je zimny pot. Pięści co chwilię zaciskały się i rozluźniały. Usta się poruszały, choć żaden dźwięk się z nich nie wydobywał. Nagle drgawki stały się nieco silniejsze, jakby miał nastąpić kolejny atak. Ruphus automatycznie zbilżył się i złapał przyjaciela za ramiona, by móc go powstrzymać. Z pomiędzy warg blondyna uleciało tylko jedno, pojedyncze słowo, którego znaczenie było całkowicie niejasne: "Piper".


Już na start serdecznie zapraszam wszystkich czytelników także na Wattpadowy serwer Discorda, gdzie zawsze czeka was dobra atmosfera i pomocni ludzie.

Znajdziecie tam też zakątek reklamowy, muzyczny i wiele innych.

https://discord.gg/AMemdyb6FZ

Link dostępny także na moim profilu ;*


My SideOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz