[36] Odejście w pokoju

331 17 40
                                    

Tak, wiem, że ten rozdział ma przeszło 20k słów i przebiłam nim samą siebie. Pierwotnie miałam go podzielić na dwie części, ale dochodzę do wniosku, że przecież sami możecie sobie podzielić rozdział na poszczególne partie, względem swojego wolnego czasu, chęci do czytania, itd.

Z góry mówię, że w opisie od wielu miesięcy jest informacja o ewentualnych scenach brutalnych i tym, że opowieść nie zachęca do samobójstwa. Miało wyjść znacznie brutalniej, ale w trakcie pisania działo się wiele rzeczy i ostatecznie macie to, co jest tutaj, w rozdziale. Może to nawet lepiej. Osoby wrażliwe na takie rzeczy nie będą tak cierpieć.

Liczę na dużo komentarzy z opiniami o rozdziale.

No więc miłego czytania!

*** 18 kwietnia *** 

          Białowłosa kobieta bezszelestnie sunęła w stronę szopy, zagorzale ściskając ramię wielkiej torby. Mierzyła wszystko dookoła chłodnym spojrzeniem, wiedząc, że gdyby miała taką umiejętność, siałaby tym wzrokiem zniszczenie. Ostatni raz ją zdenerwowano. Nie pozwoli sobie zachodzić za skórę i jeszcze aprobować na kpienie jej w twarz. Za długo siedziała w miejscu, szukając w sobie resztek dobra i tolerancji. Pora głębiej zapuścić korzenie w swej chorej ambicji bycia usatysfakcjonowaną. 

          Mimowolnie się uśmiechnęła, gdy do jej uszu dotarł dźwięk następnego uderzenia w twarz. To cudowne, wręcz doskonałe klaśnięcie i jęk pełen bólu. Kochała to równie mocno, co sprawcę tych jazgotów. Nie mogła doczekać się, aż użyje własnych zabawek i nie będzie musiała brudzić sobie dłoni cudzą krwią. 

          Wybrali "dobrą" osobę do swoich celów. Stary znajomy Adama, ksiądz z pobliskiej parafii, z własną chatką w środku lasu wśród drzew i relaksującego śpiewu ptaków o południu. Idealne miejsce do przeprowadzania tortur na tych, których zaszczyt wybrania nie posłużył wystarczająco na staranie się. Wielka szkoda, że ten sam znajomy nie był w stanie nawet potrącić skutecznie samochodem dwójki ludzi na aktywnej ulicy. Jak żałosnym trzeba być, by tego nie dokonać? 

          Czy jego życie było ważniejsze od jej celów? Twierdziła, że nie. Dlatego kara, w jej mniemaniu, była jak najbardziej zasłużona. 

          Wyjęła klucz i otworzyła drewniane drzwi, zza których pewne wydarzenia były doskonale słyszalne. Nie przykładała do tego czujności. Jedynie nuciła zasłyszaną lata temu kołysankę, którą zwykła śpiewać przed snem wszystkim, którzy zniszczyli jej życie. 

          Coś w rodzaju okazywania nienawiści, a matka też kiedyś karmiła ją kłamliwymi słowami "śpij, kochanie, śpij, bo każdy dzień lepszym będzie". 

          Ufała Łukasiewiczowi, że nikt ich tutaj nie znajdzie. Był jej słońcem na zachmurzonym niebie. Policja węszyła wokół nich, a poza spokojnym uśmiechem nie mieli nic więcej do zaoferowania. 

          Skrzypnięcie drzwi uderzyło ją w uszy, wywołując nieprzyjemne ciarki. Prawie, jak wtedy, przeszło dwadzieścia lat temu, kiedy za każdym razem wchodziły na porodówkę pielęgniarki i informowały o następnych ruchach Gauthiera. Nie lubiła tego dźwięku. Sam poród źle się jej kojarzył, a co dopiero wydarzenia złożone w tym samym czasie. 

          – Jeszcze go nie dobiłeś? – Zapytała Maria z dezaprobatą, odkładając bagaż na drewnianą półkę lub stół ze szczątkami zwierzęcymi. Pomieszczenie było okryte niewielką ciemnością. Nie widziała dokładnie i nawet się tym nie przejmowała. Jedynym źródłem światła była mała żarówka na drugim końcu pokoju, niedbale zwisająca na prawie przerwanym sznurku. 

Panaceum [aph] [PrusPol GerIta AusHun]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz