8

22 5 7
                                    

Spędziłem niemal cały dzień na poszukiwaniu znajomych Lilbet z kartki od George'a rozproszonych po całym Nowym Yorku. Upper East Side, gdzie znajdowało się większość adresów, wręcz oszałamiało swoim prestiżem, naliczyłem chyba siedem przejeżdżających po ulicy Mustangów i sześć Ferrari, jedno wyglądało pięknie jak marzenie, chciałbym takie mieć...
Dobra, nie przyjechałeś tutaj by oglądać sportowe samochody tylko znaleźć Lilbet, więc skup się na tym.

Moje założenie, że wyleciała do Nowego Yorku i zatrzymała się u jakiejś przyjaciółki, było błędne. Fatygowałem się pod te wszystkie wille lub apartamenty osobiście i nic. Nie znalazłem jej. Większość nie miała z nią kontaktu, odkąd wyleciała do Anglii. Czy tak bardzo ich wszystkich nie lubiła, że odcięła się od nich na całe wakacje?

Musiałem wbić się w rzeczy, które mi kupiła na wizytę u George'a, dzięki czemu jej nadziani przyjaciele byli łaskawi udzielić mi odpowiedzi. Gdybym ubrał się tak jak zwykle się ubieram, uznaliby mnie za jakiegoś obdartusa i zamknęliby mi drzwi przed nosem. Zacisnąłem szczękę na samo wspomnienie ich spojrzeń, jakby ich przychylność zależała od tego, jak wyglądam. Zwyczajnie irytuje mnie takie zachowanie u ludzi. Gdybym tylko mógł, najchętniej wcisnąłbym im wszystkim kij baseballowy nie powiem gdzie.

Gdybym tułał się taksówkami, wydałbym majątek, a poza tym w trakcie godzin szczytu straciłbym naprawdę wiele cennego czasu; ten kto wymyślił metro, musiał być wspaniałym człowiekiem. Przechodnie również byli na tyle życzliwi, by pokierować mnie w odpowiednią stronę, jednak koledzy Lilbet już tacy nie byli. Gdyby nie fakt, że łatwo zaznajamiam się z ludźmi i potrafię do nich zagadać, poległbym przy pierwszym spotkaniu. Z każdym epizodem blask nadziei w moich oczach gasł. Zwykle słyszałem „Przykro mi, ale widziałem ją ostatni raz podczas rozdania świadectw". Po usłyszeniu chyba sześciu czy nawet siedmiu takich odpowiedzi od mniej lub bardziej irytujących mnie swoim obyciem osób zaczynałem zdawać sobie sprawę, że to był błędny trop. Chociaż może nie powinienem się tak negatywnie do niego nastawiać, może nie pierwszy, nie drugi, nie szósty znajomy jest tym, który coś wie; nie mogę się poddać dopóki nie sprawdzę wszystkich.

Ostatnie nazwisko na liście. Corey McWilliams. Stałem przed jej domem, oglądając go zza ogrodzenia. Wiem jedno – mnie nigdy nie będzie stać na tak olbrzymi biały dom z basenem. Byłem nieco spięty, w końcu to moja ostatnia szansa. Jeżeli ona nie wie co z nią, jestem w martwym punkcie. Wypuściłem przeciągle powietrze ustami i nacisnąłem przycisk domofonu. Nerwowo zacząłem stukać nogą o chodnik, stresuję się gorzej niż na rozmowie o pracę. To ma sens, bo jak nie ta robota, to trafi się następna, a Lilbet jest jedna jedyna. Nie chcę jej stracić, niech Corey wie co z nią, czy proszę o tak wiele?!

- Halo? – usłyszałem dochodzący z domofonu damski głos, z nabytego przeze mnie doświadczenia musi to być pokojówka. Posiadanie służących do odbierania za ciebie domofonu to jakaś przesada, przecież płacisz im za coś innego, sam nie możesz podejść i odebrać?

- Dzień dobry, zastałem Corey? – spytałem, krzywiąc się. Głos tej kobiety brzmiał niemal jak beczenie kozy.

- A kto mówi?

- Jej kolega ze szkoły. – wymyśliłem na poczekaniu, przytykając drugie ucho. Powiem wszystko, tylko nie odzywaj się już tym głosem, błagam! – Mogłaby ją pani poprosić? Mam do niej ważną sprawę.

- Już. – powiedziała, po czym odłożyła słuchawkę.

Zacząłem nerwowo tupać nogą o chodnik. Mam dosyć łażenia po tym mieście i gadania z tymi wszystkimi małolatami. Jeżeli Corey mi nie pomoże to nie wiem, co zrobię, nie mam już żadnych poszlak, będę musiał szukać w ciemno.

Years Without YouOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz