14

16 3 7
                                    

Załatwiłem formalności, pożegnałem się z Josephem i trzy dni po wypitej herbacie pojawiłem się w drzwiach mieszkania z walizką. Na samą myśl o wejściu na ostatnie piętro z bagażem odechciewało mi się tego, więc co tu mówić o takim staruszku jak Joe. Od razu zaoferowałem mu swoją pomoc przy znoszeniu jego bagaży; przyjął moją propozycję z wyraźną ulgą, dla niego to mogłoby być ostatnie zejście po schodach, a ja przyzwyczaiłem się do noszenia pudeł i walizek, jednak teraz było to dla mnie dość wyczerpujące, nadal całkowicie nie wydobrzałem po wypadku, ale mimo to nie dałem tego po sobie poznać.

Z rozpakowywaniem się byłem zmuszony poczekać, rano musiałem iść do pracy i jeździć po mieście z bagażnikiem pełnym pizzy aż do dziewiątej wieczorem. Podzieliłem się z Eddy'm radosnymi wieściami o mieszkaniu; ucieszył się i od razu zaczął planować pierwszy męski wieczór przed telewizorem z piwem bez wychodzenia na zewnątrz. Wróciliśmy razem z pracy i brunet zapowiedział, że tak będą kończyć się nasze wspólne zmiany; odprowadziłem go pod jego drzwi, po czym udałem się po schodach na swoje piętro.

Od zawsze uwielbiałem pakowanie i rozpakowywanie się. Zawsze, gdy jeździliśmy z rodzicami na jakieś wakacje, robiłem to za Damiena, on tego nie znosił. Mam to szczęście, że od kilku lat prowadzę trochę jakby koczowniczy tryb życia, więc pakuję się i rozpakowuję dosyć często.

Nie mam zbyt wiele rzeczy; trzy pary długich spodni, dwie pary krótkich, kilka koszul i koszulek, gdzieś ze trzy swetry, dwie marynarki i jedne, znoszone, czarne Conversy. Nie, przepraszam, cofam to o butach. Na dnie walizki była druga para; eleganckie, biało-granatowe buty LaCoste; te, które kupiła mi Lilbet. Trzymam te ubrania od niej i będę je nosić, dopóki ich nie zedrę, bo są od niej. Ona za to ma moją kraciastą koszulę, więc jesteśmy kwita.
Moją ulubioną koszulę...

W walizce poza ubraniami były jeszcze jakieś inne bzdety, a gdzieś w środku tego bałaganu leżała brązowa teczka, w której trzymam wszystkie moje dokumenty. Wyciągałem ją ostatnio, by sporządzić CV, ale nie przyglądałem się im uważniej. Wtedy obiecałem sobie, że w wolnej chwili jej przejrzę, by powspominać stare czasy. W sumie nie jestem teraz aż tak zmęczony, by iść spać, więc usiadłem wygodnie na podłodze, opierając się o krawędź wersalki i otworzyłem teczkę.

Jakieś dyplomy za konkursy szkolne, w tym dyplom za ukończenie z wyróżnieniem kursu fotograficznego jeszcze we Francji, z tego jestem najbardziej dumny. Gdy tylko zdobyłem lustrzankę, byłem tym tak podjarany, że od razu zainwestowałem w fotografię. Byłem nawet jednym z lepszych kursantów, a przynajmniej tyle zrozumiałem z biegłego francuskiego prowadzącego. Leciał tym francuskim niczym z karabinu, podczas gdy ja ledwie ogarniałem podstawy tego języka, cały czas kręcąc nosem, że to jednak nie hiszpański. Większość rzeczy robiłem nie z poleceń których i tak nie rozumiałem, a na swoje własne wyczucie, co jeszcze bardziej pozwoliło mi uwierzyć w to, że mam do tego rękę. Podczas ćwiczeń praktycznych prowadzący przy każdym zatrzymywał się na dłużej, by ocenić ich pracę i wytknąć, co jest źle. Nie bałem się wtedy, że moje fotografie zostaną skrytykowane, tylko tego, że nie zrozumiem wskazówek, by robić lepsze zdjęcia. Gdy nadeszła moja kolej, facet powiedział wtedy tylko Trs bien, Daniel. Nieświadom komplementu, przemilczałem go, bo zwyczajnie nie wiedziałem, co to oznacza. Mieszkając w nowym kraju przez dwa tygodnie, wcześniej nie mając żadnej styczności z tym językiem chyba miałem prawo nie wszystko rozumieć. Pomoc Damiena była wtedy nieoceniona, był moim nauczycielem francuskiego, dopóki nie zaczął poświęcać swojego czasu jedynie tamtej siksie, która złamała mu serce.

Wygranie aparatu w pokera było sporym osiągnięciem, fakt, ale dlaczego postanowiłem rozwinąć to hobby? Powód był prosty – zdjęcia są wieczne, ludzie na fotografiach są utrwaleni bardziej niż w pamięci. W naszych rodzinnych albumach większość (i tak niewielkiej ilości) zdjęć to ja i Damien w dzieciństwie, zdjęć całej naszej czwórki było niewiele, przez co nawet gdybym chciał, nie miałbym jak wspominać rodziców nad albumem. Dlatego chciałem utrwalać jak najwięcej podobizn ważnych dla mnie osób, by nawet gdy pamięć po latach zacznie szwankować, móc odtworzyć ich twarze. Taki miałem górnolotny zamiar a skończyło się... No cóż, to był mój magnes na laski. W moim obiektywie każda wyglądała pięknie. Z niektórymi niewiele mnie łączyło, niektóre uważałem swego czasu za miłości mojego życia. Wszystkie te zdjęcia trzymam nie dlatego, by sobie popatrzeć na rozebrane laski, ale żeby podziwiać te fotografie jako moje małe dzieła sztuki.

Years Without YouOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz