Zdecydowanie szarpnąłem za dolną szufladę. Po ostatnich wydarzeniach słabo ufałem intuicji, ale wierzyłem, że tym razem dokonałem właściwego wyboru. Ostrożnie pomacałem zawartość, pamiętając o możliwości uruchomienia pułapki. Jednak nic nie wskazywało na to, że byłem w niebezpieczeństwie, więc odprężyłem się nieco.
Moja ręka natrafiła na kartkę papieru. Szybko wyciągnąłem ją i z żalem stwierdziłem, że nic innego nie znajdę. Rozwinąłem znalezisko i przewertowałem tekst. Wyglądał jak wyrwany z pamiętnika. Litery były pisane odręcznie, a na górze widniała data.
14 marca 1720r.
Nie wiem, czym dzisiaj różni się od wczoraj. Wygląda na to, że świat stanął w miejscu. Może to i lepiej, bo nie słyszę już tych głosów i mogę w spokoju przelać wszystko na papier.
To jak patrzenie na świeżo upieczony tort, który zachęca swoim zapachem i wywraca ci kiszki w brzuchu, ale jednocześnie masz świadomość, że jest zatruty. Wiesz, że przepadniesz, jak spróbujesz wziąć choć kęs. Ci, co nie doświadczyli głodu nigdy nie zrozumieją. Oni jedzą, bo tak było od zawsze i nigdy nie brakowało im strawy. Nawet nie wiedzą, że ktoś głoduje, zaślepieni własnym szczęściem. Godne potępienia.
Moralność zawsze była stronnicza. Rodzisz się i wiesz, że będziesz głodował lub żył w dostatku. Jakkolwiek próbowałbyś zmienić przeznaczenie, los i tak odprowadzi cię na należne miejsce w szeregu. Hierarchia jest wszystkim. To prawo, którego nikt nigdy nie śmiał podważyć, bo tak po prostu jest. Ci, którzy nie widzą, są silni, bo tak jest łatwiej, po prostu zamknąć oczy i żyć.
Kiedyś myślałem, że mam wybór. Każdy pewnie choć raz w życiu myślał, że tak jest. Nieskończona ilość dróg, rozciągające się przed nami ścieżki możliwości, którymi możemy podążyć w pogoni za indywidualnością. Nikt nawet nie zastanawia się, czym jesteśmy. Ale przecież to kwestia najważniejsza, jakiej nikt nie dostrzega, a warunkuje istnienie wszystkiego.
Mamy swoje miejsce, jak trybiki w zegarze. Jesteśmy produktem, opakowanym i gotowym do podania. Wszystko zostało już przesądzone, a nam pozostaje iść za przeznaczeniem, by któregoś dnia zauważyć, że nie mamy dokąd uciec.
Oczywiście istnieje wybór. Można się wyłamać i skoczyć w przepaść. Kiedyś wydawało mi się, że to bardzo piękne. Skoczyć w promieniach słońca, ku nieznanej przyszłości, nienaznaczonej ręką losu. Być jak ptak, wylatujący z gniazda, cieszący się nieskończoną wolnością i mogący poczuć pełnię istnienia dopiero w chwili, gdy się wznosi. Tyle, że my to nie ptaki.
Bez przeznaczenia zaryjemy głową w ziemię. Owszem, zobaczymy najwyższe szczęście, ale nigdy go nie zaznamy. Będziemy obserwować przez wieki, jak wymyka nam się z rąk, tęskniąc za dniem wczorajszym.
Kiedy skoczyłem, nie myślałem o konsekwencjach. Byłem wyjątkowy, a jednocześnie tak bardzo przeciętny, że upadek bolał podwójnie.
Nie ma drogi powrotnej. Są ścieżki, którymi możemy podążyć, ale nie dają nam ulgi. Tak naprawdę to jeden korytarz o trzech obliczach.
Bowiem na desperatów czeka rozpacz, strach i szaleństwo, które zaleją zmysły. Nigdy nic nie będzie takie samo. Jedni mówią, że widzieli drogę nadziei, ale nie byli w stanie nią podążyć. Nie wierzę im. Nadzieja i strach, nadzieja i rozpacz, nadzieja i szaleństwo. To dwie strony tego samego medalu.
Bowiem to nadzieja powoduje, że skaczemy i opuszczamy samego siebie. Daje nam złudzenie, że choć przez chwilę możemy wznieść się wyżej niż inni. Umieramy z życia, a potem tylko egzystujemy w jakże ukochanej nadziei, by z nią zasnąć na wieki. Choć nawet to nie jest dane wszystkim.
Chciałbym, aby świat stanął na rękach. Mógłbym podziwiać deszcz meteorytów. Może kiedyś doczekam tego dnia, kiedy wywrócisz ten świat. Kiedy zauważysz... Będę czekał. Zawsze.
Serce biło mi jak oszalałe, choć nie umiałem wskazać powodu. Ot, zwykłe bazgroły szaleńca, które miały mnie zmylić i przestraszyć. Powinienem się cieszyć, że to nic ważnego i szukać wyjścia. Myśleć o Jungkooku i reszcie oraz rozważać, jak wybrnąć z tej sytuacji.
Jednak musiałem przyznać, że czułem podniecenie i ekscytację, jakby słowa wryły się moje nerwy i pobudziły dawno zapomnianą część mózgu. Miałem wrażenie, że powinienem pamiętać jakąś ważną rzecz, ale coś przesłaniało mi widok.
Otrząsnąłem się, gdy zobaczyłem coś w oddali. Coś, o czym marzyłem przez ostatnią godzinę.
Drabinka linowa. Wisiała sobie, jak gdyby nigdy nic, niknąc w ciemności. Przez chwilę stałem jak wryty, próbując rozszyfrować, co się właściwie stało. Byłem pewny, że nie słyszałem, jak ktoś ją opuszczał, ale to nie miało znaczenia. Priorytetem było wydostanie się stąd i dołączenie do reszty.
Dostałem kolejnego zastrzyku energii, bez którego zapewne zacząłbym panikować z powodu wspinaczki. Drabinka chwiała się niebezpiecznie i do tego musiałem nieść świecę, moje jedyne źródło światła. Całe szczęście, że nie myślałem zbyt trzeźwo, bo jedno spojrzenie w dół mogłoby mnie przyprawić o mdłości.
Po kilku minutach energicznego parcia na górę poczułem, że szczeble się skończyły, a nade mną była klapa. Otworzyłem ją szybkim ruchem ręki i wczołgałem się na zewnątrz. Stan euforii minął, ustępując zmęczeniu wspinaczką i długą wędrówką ciemnymi korytarzami. Do tego ból w ręce ponownie dał o sobie znać. Rany znów się otworzyły, ale były zbyt małe, aby się nimi bardzo przejmować.
Musiałem iść.
- Jimin?- usłyszałem cichy głos zza pleców.
- Jungkook?- odwróciłem się z nadzieją, wyciągając ręce.
Zamknąłem oczy i wtuliłem się w niego. Chłonąłem każdy milimetr ciała chłopaka, czując, jak ogarnia mnie przyjemne ciepło.
Jednak coś było nie tak. To nie Jungkook.
CZYTASZ
Infernum | bts horror au
Korku× Iɴꜰᴇʀɴᴜᴍ × ʙᴛs ʜᴏʀʀᴏʀ ᴀᴜ 7 ɢʀᴀᴄᴢʏ ᴡ ᴛʏᴍ ᴊᴇᴅᴇɴ ᴢᴀʙᴏ́ᴊᴄᴀ Zᴀʙɪᴊᴄɪᴇ ᴢᴅʀᴀᴊᴄᴇ̨, ᴢᴀɴɪᴍ ᴏɴ ᴢᴀʙɪᴊᴇ Wᴀs Gʀᴀ ʀᴏᴢᴘᴏᴄᴢʏɴᴀ sɪᴇ̨ ᴛᴇʀᴀᴢ! #ɪɴғᴇʀɴᴜᴍʙᴛs