29. Musimy porozmawiać.

1.1K 75 8
                                    

Westchnęłam cicho i przetarłam zmęczoną twarz dłońmi. Odrzuciłam kolejną kartkę papieru na bok i zamrugałam kilkakrotnie. Byłam zmęczona. Minęło już kilka dni, kiedy jedyne co robiłam, to pracowałam. Rzuciłam się w wir pracy, żeby zacząć myśleć o czymkolwiek innym niż o tym, co działo się wokół mnie. 

Choć w ostatnim czasie było dosyć spokojnie. Ale życie z Natem nauczyło mnie jednego - nigdy nie jest spokojnie. To po prostu złudzenie, w które każdy z nas chce wierzyć, bo tak jest po prostu lepiej. Masz spokojniejszą głowę i życie bez strachu o to, że może się coś wydarzyć. 

Ale życie nie było spokojne. Na każdym kroku czaiły się problemy i inne sytuacje, które potrafiły przygnębić człowieka lub doprowadzić go na skraj załamania. 

A ja już nie wiedziałam, co czułam. A raczej czego nie czułam. Nie odczuwałam silnych uczuć czy emocji. Po prostu żyłam będąc... wypranym człowiekiem. Ale tak było lepiej. Jeśli nie czujesz - nie cierpisz. Nie odczuwasz żalu, smutku czy wyrzutów sumienia. Twoja egzystencja opiera się na przeżywaniu życia bez zbędnych ceregieli. 

Ponownie westchnęłam i odłożyłam tym razem wszystkie kartki na bok. Powoli podniosłam się z kanapy, na której siedziałam dotychczas i rozejrzałam się po salonie. Duży stół po mojej prawej stronie od kilku dni stał i nikt z niego nie korzystał. Telewizor był włączony, ale nikt go nie oglądał. 

Otaczała mnie pustka. Taka też byłam ja - pusta. Wypruta ze wszystkiego, co mieli inni ludzie. 

W ostatnich dniach nie czułam się najlepiej. Nie chodzi tutaj o aspekt fizyczny, a raczej o to, że nie czułam się dobrze sama ze sobą. 

Powolnym krokiem skierowałam się ku wyjściu z mieszkania. Chciałam odsapnąć i nabrać świeżego powietrza. Otworzyłam drzwi, jednocześnie biorąc do ręki telefon, który leżał na półce, która wisiała tuż przy drzwiach. Na wyświetlaczu ukazała mi się godzina dwudziesta druga piętnaście. Zmarszczyłam brwi, zdziwiona. Siedziałam nad papierami już prawie pięć godzin. 

Cicho zamknęłam za sobą drzwi. Przemierzałam kolejne schody w kierunku drzwi, które pozwoliłyby mi w końcu zaczerpnąć powietrza. Zimny, lekki wiaterek owiał moje ciało, kiedy moje stopy okryte trampkami, spotkały się z betonowymi płytami. Rozejrzałam się dookoła. Plac przed mieszkaniem Nathaniela był pusty. 

Wszędzie ta cholerna pustka. Przerażająca, cicha pustka. 

Uniosłam głowę, a moim oczom ukazało się czarne, rozgwieżdżone niebo. Lubiłam patrzeć w gwiazdy i szukać różnych konstelacji. Ciekawiło mnie, czy jesteśmy jedynymi ludźmi w galaktyce. Wierzyłam w to, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. 

Poczułam nagle jak ktoś narzuca co s na moje barki. Moje ciało momentalnie się spięło, a pięści samoistnie się zacisnęły. Nauczyłam się czujności dawno temu, żyjąc z Nathanielem. Musiałam być czujna. Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nie zechciałby mi wbić noża w plecy.

A nie wątpię iż takich osób ostatnio trochę przybyło. 

Odwróciłam się na pięcie, jednak moje zakłopotanie szybko przeszło, kiedy zauważyłam znajome mi oczy. Poczułam spokój. I bezpieczeństwo. Czułam się bezpiecznie mając przy sobie wysokiego bruneta z brązowymi oczami. Jakkolwiek to brzmiało, czułam przy nim spokój, którego nie dawał mi nikt inny wcześniej.

- Nie powiedziałaś, że wychodzisz - odezwał się, a ja nabrałam więcej powietrza do usta, które powoli wypuściłam po chwili. - Nie wzięłaś bluzy. Jest chłodno. 

- Wyszłam tylko na chwilę - wzruszyłam ramionami, zaciskając usta w wąską linie. - Papierkowa praca nie należy do najprzyjemniejszych. 

- Będziesz chora - stwierdził, patrząc na mnie spod wachlarza swoich długich rzęs. W mroku, który nas otaczał wyglądał jeszcze lepiej. 

The perfect killer ✔️Where stories live. Discover now