Wychodzę z biura ministra zmęczony i niezadowolony. Organicznie nie znoszę się tłumaczyć, czasem jednak, niestety, trzeba – teraz właśnie nadeszła jedna z takich chwil. Ale, czy to moja wina, że Kingsleyowi wszystko wali się na głowę? Nie, nie moja.
Nawet jeśli, to się nie poczuwam.
Wydaje mi się jednak, iż Shackelbolt jest nerwowy dlatego, że sytuacja się nieco uspokoiła. Od kilku dni nas nigdzie nie wzywano, Brygady Uderzeniowe też mają okazję odpocząć… Jednakże niepokój nie chce zniknąć. Bo to wszystko razem tak niebezpiecznie przypomina ciszę przed burzą. Być może jak zawsze odzywa się we mnie wrodzony defetyzm – obym się mylił, a te przeczucia były rojeniami starego paranoika.
Przed moim gabinetem czeka jakaś nieprzyzwoicie obładowana papierzyskami postać, chwiejąc się lekko. Spod stosu teczek nie widać nawet głowy. Czyżby to była biurowa zjawa, mająca zmusić mnie w końcu do uzupełnienia dokumentów?
Zacząłbym wzywać na pomoc samego Merlina, nie wydaje mi się jednak, aby nawet on mógł tutaj zdziałać cokolwiek.
- Szefie, to ty? – Upiór odzywa się całkiem znajomym głosem, wiem jednak, że to zwykła, mająca mnie zmylić, sztuczka.
- Bo co? – gram na zwłokę.
- Bo miałem ci to przekazać. Te zaległości, wiesz…
Może by tak zacząć krzyczeć… Albo cisnąć w zjawę Avadą? Nie pamiętam, czy działa na duchy, ale nie zaszkodzi sprawdzić. Już poważnie rozważam uniesienie różdżki, gdy upiorne monstrum przemawia po raz kolejny.
- Szefie, możemy już wejść? Ręce mi zdrętwiały i zaraz to wszystko upuszczę…
Wzdycham, kapitulując. Wypieranie ze świadomości pewnych rzeczy kompletnie nic nie da. Zrezygnowany, otwieram drzwi i już po chwili na moim biurku powiększa się stos czekających, chyba na Apokalipsę, papierów. Ta góra to już istne Kilimandżaro. Jeszcze trochę, a zostanę pierwszym człowiekiem, który popełnił seppuku kartką papieru.
Jasne oczy Lysandra, skierowane na mnie, są wypełnione niepokojem. Widać nie udało mi się zbyt dobrze ukryć miny wariata.
- Chcesz coś jeszcze? – burknąłem w kierunku bogu ducha winnego Aurora.
Camden zamrugał i zaczerwienił się spektakularnie. Cóż, wygląda na to, iż jest z tych, na których mój autorytet działa bez pudła.
- Nie, nie. Nie przeszkadzam już.
Przez chwilę bezmyślnie patrzę na miejsce w drzwiach, w którym zniknęła kasztanowa czupryna. Może nie powinienem być dla tego dzieciaka zbyt nieprzyjemny? Ledwo dwa lata temu ukończył Hogwart. Jako nadzwyczaj uzdolniony, bardzo szybko przeszedł szkolenie – ach, te niedobory kadrowe – i został rzucony na głęboką wodę, Cóż, radzi sobie doskonale, a więc nie ma powodów do niepokoju. Chyba.
Zastanawiam się, jak mógłbym odwlec wzięcie się do pracy – góra piętrzących się na biurku dokumentów przekracza już wysokość metra, tak mi się wydaje.
Czekam jeszcze kilka minut. Niestety, nikt nie przychodzi i mnie nie ratuje. Cholera.
Jedyne źródło pocieszenia stanowi myśl, że za jakieś trzy godziny mam przejąć szkolenie. Nawet rozwydrzone szczeniaki wydają mi się być lepszą perspektywą niż to. Czas chyba nigdy dotąd nie wlókł się aż tak niemiłosiernie.
To był wprost niemożliwie długi dzień pracy. Gdy wychodzę z ministerstwa, niebo jest już odrobinę zabarwione na pomarańczowo pierwszymi promieniami zachodu słońca. Idę wolno chodnikiem wśród mugoli i zupełnie nie chce mi się wrócić do domu.
CZYTASZ
Druga strona świtu
FanfictionOgółem down ze mnie, nie zauważyłam, że książka jest niedokończona Tak więc zakończenie można uznać za baardzo otwarte Przepraszam:( Ja tylko udostępniam! Czasem życie jest dziwniejsze, niż można by pomyśleć. Kto wie o tym lepiej niż Harry Potter...