XII

679 38 2
                                    

We live a dying dream
If you know what I mean
All that I've ever known
It's all that I've ever known

Catch the wind that breaks the butterfly
I cried the rain that fills the ocean wide
I tried to talk with God to no avail
Calling my name from out of nowhere
I said "If you won't save me, please don't waste my time!"*

Tym, co przywraca mnie do świadomości jest ból. Ból pełznący wolno wzdłuż kończyn, oplatający je palącym splotem, wbijający się bezlitośnie we wszystkie stawy. Leżę bez ruchu nie otwierając oczu, powoli, ostrożnie poruszając najpierw rękami, potem nogami. Wygląda na to, że wszystko jest mniej więcej w porządku, jestem jedynie mocno poobijany. Grunt, że kości nie są połamane.

Biorę głęboki wdech i unoszę powieki, co wymaga znacznie większej odwagi. Przez długą chwilę nie dostrzegam żadnej różnicy, dopiero potem z ciemności zaczynają się wyłaniać kontury pomieszczenia. Cholernie małego pomieszczenia. Z różnych odcieni czerni i szarości wyłania się najpierw płaszczyzna sufitu, potem ścian, podłogi… Unoszę się na łokciach, wbijając wzrok w przeciwległy kąt pokoju.

Coś, co, mam nadzieję, jest stertą szmat porusza się nieznacznie i siłą tłumię wypływające mi na wargi przekleństwo. A więc nie jestem tutaj sam, jeszcze tego brakowało. Ostrożnie sprawdzam czy nadal mam przy sobie broń, którą zazwyczaj noszę na wszelki wypadek – wielu czarodziejów z uporem lekceważy mugolske środki, zbytnio ufając czarom. Tymczasem, podrasowany magicznie pistolet jest przerażająco skuteczny. Niestety, po nim ani śladu; wynika z tego prosty wniosek, iż sucze syny, które mnie tu zamknęły, mają przynajmniej po kilka szarych komórek. O tak, wkurza mnie to. Niemal czuję szum adrenaliny we własnej krwi. Chyba należy to do czegoś wykorzystać.

Decydując się na przerwanie czczych rozmyślań, zbieram siły i błyskawicznie podnoszę się na kolana, w kucki, spinam mięśnie odbijając się od podłogi w gwałtownym skoku. Nie mijają nawet trzy sekundy, a siedzę na piersi towarzyszącego mi człowieka, przyciskając go swoim ciężarem do podłoża i zaciskając dłonie na jego szyi.

Ignoruję lekkie charczenie, jakie temu towarzyszy. Nie duszę go przecież za mocno.

– Coś ty za jeden? – syczę ledwo słyszalnym szeptem.

– Sz… szefie… to ja…

Czuję, jak jeżą mi się włoski na karku. Z wolna zwalniam uścisk na krtani mężczyzny, nie zabieram jednak rąk. Faktycznie, nie zauważyłem, że to on. Na swoją obronę mam ciemność i żądzę mordu.

– Och. Świetnie się składa – stwierdzam bez żadnego śladu skruchy. – Mamy sobie chyba kilka rzeczy do wyjaśnienia. – Obniżam głowę tak, by pomimo mroku spojrzeć bezpośrednio w brązowe oczy Lysandra, zobaczyć jak je zamyka, wykrzywiając twarz.

– Szefie… To naprawdę wszystko nie tak… – Głos aurora jest cichy i schrypnięty.

– A jak? I, do wszystkich diabłów, jeszcze raz nazwiesz mnie szefem, a zabiję cię bez litości.

– Czy to na miejscu, żebym teraz przepraszał?

– Nie. To jest bardzo nie na miejscu. Zamiast tego, wolałbym usłyszeć odpowiedzi na kilka nurtujących mnie pytań. To on mnie tak załatwił, prawda?

Druga strona świtu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz