VII

783 46 4
                                    

Lubię słoneczne popołudnia, takie jak to, pachnące przemożnie rozgrzanym powietrzem i żywicą – przede wszystkim jednak trawą, zieloną i łaskoczącą.

Pewnie zabrzmi to dość głupio, ale dawno nie byłem na łące. W ogóle, zawsze miałem mało kontaktu z tak zwaną przyrodą, nie licząc może wypadów do Zakazanego Lasu i lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, gdzie z kolei atrakcji było aż nazbyt wiele. Teraz, siedząc na wielkiej polanie opodal Nory, nie mogę powstrzymać niezbyt mądrego uśmiechu. Obok mnie leży, połyskując lekko w promieniach słońca, moja stara Błyskawica. Nie jest to już, oczywiście, miotła najlepsza i najszybsza, jednak mam do niej spory sentyment. Kilkanaście kroków ode mnie stoi Ron, skupiony, mamrocząc pod nosem zaklęcia i poruszając delikatnie różdżką wycelowaną w znacznie przekrzywiony słupek bramki do gry w quiditcha. Metal zgrzyta okropnie.

Gdzieś z tyłu dochodzą mnie roześmiane, podniesione głosy; to zapewne reszta naszego dzisiejszego składu.

Ron uparł się, by korzystając z faktu, iż do Nory przyjechali jego bracia, trochę się rozerwać i zorganizować towarzyski mecz quidditcha. Tylko i wyłącznie cudem udało mi się wyrwać dziś z pracy. Niestety i tak spodziewam się, że wkrótce wezwą mnie z powrotem. Chwilowo postanawiam się niczym nie martwić.

– I co, Harry, jest prosto? – Ron właśnie zakończył sukcesem konfrontację ze słupkiem.

– Można tak powiedzieć. – Gramolę się z ziemi do pozycji pionowej, podczas gdy podchodzą do nas pozostali uczestnicy dzisiejszej rozgrywki, objuczeni miotłami oraz piłkami.

Widząc, z jak niepewną miną Neville ściska swoją miotłę, omal nie parskam śmiechem. Może w tym z nim konkurować chyba jedynie Percy, z pewną niezwykłą, nawet u niego, powagą i respektem dźwigający pudło z obijającymi się o ścianki wewnątrz tłuczkami. Za Longbottomem idzie Luna, jak zawsze z rozmarzonym wzrokiem i oślepiająco promiennym uśmiechem, wlokąc jakąś ewidentnie archaiczną miotłę. Oddaleni o kilka kroków, dyskutując o czymś zawzięcie, nadchodzą jeszcze Bill, George i Charlie. Od tak wielkiej ilości wściekle rudych włosów za chwilę zaczną boleć mnie gałki oczne.

– Ruszcie się, bo nie zdążymy nawet zagrać! – krzyczę w ich stronę. Nie mogę się doczekać możliwości wzbicia w powietrze.

Skład drużyn ustalamy szybko; Charlie, Neville, Luna i Bill, przeciwko mnie, Percy'emu, Ronowi i George'owi.

Półtora godziny, kilkanaście siniaków, jeden upadek z miotły (Percy'ego), jeden ukruszony ząb (Neville'a) i dwa wysadzone w powietrze przez Lunę słupki bramkowe później, triumfalnie ląduję na ziemi z trzepoczącym się rozpaczliwie zniczem w ręce, a moja drużyna z wrzaskiem się na mnie rzuca, co oczywiście kończy się kilkunastominutowym tarzaniem w trawie, do czego nasi przeciwnicy również przyłączają się entuzjastycznie.

– Powinniśmy wymyślić jakąś karę dla przegranych – stwierdza uszczypliwie Ron, gdy zziajani i przyozdobieni zielonymi plamami kierujemy się w stronę Nory, gdzie na szybki obiad zaprosiła wszystkich pani Weasley.

– Masz cos specjalnego na myśli, Ronuś? – pyta z udanym, drwiącym przejęciem George. – Naszła cię ochota na zastosowanie jakiejś ze specjalnych, wymyślnych, wyjątkowo okrutnych aurorskich tortur?

Młodszy Weasley robi minę w założeniu przerażającą i bierze zamach na brata, który się zręcznie uchyla. Już po chwili obaj gonią się, obrzucając inwektywami i zmierzając do domu pijanym zygzakiem.

Druga strona świtu Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz