„Późno przyszedł sen
Przyszedł i był zły
Nie mam siły
Na zabawę w miłość."*W zasadzie nawet nie wiem, co chciałbym powiedzieć Ginny. Myślałem o tym przez połowę nocy, nim zmorzył mnie sen (bez dwóch zdań, Johnnie Walker robi swoje) i, co za zaskoczenie! – nie doszedłem do zbyt wielu sensownych wniosków. Cóż, można by powiedzieć, że jest to w moim przypadku raczej typowe i, cholera, nie byłoby to zbyt wielkie przekłamanie.
Na dodatek, jako że jest niedziela rano i mam wolne, nie mogę nawet uciec do pracy, a to jest właśnie to, o czym teraz marzę. Jednak, skoro to niemożliwe, postanawiam trochę się wyżyć przygotowując śniadanie. Ginny nadal śpi, a więc mam wolną rękę.
Piętnaście minut później wykonany przeze mnie omlet rozsiewa wokół jakże subtelną woń spalenizny. Mimo to przekładam go na talerz i muszę obiektywnie przyznać, że przypomina kawałek starej, zużytej gumy z przebitej opony.
Co za porażka.
Ginewra uznaje za celowe wejść do kuchni właśnie w tym momencie, przerywając mi urocze, intymne momenty napawania się własną klęską.
– Cześć, Harry. – Ma na sobie biały szlafrok i zabawnie marszczy nos, czując zapach, który wydziela moje arcydzieło kulinarnej sztuki. – Czy to jest nasze śniadanie?
– Nie – kłamię mało przekonująco i poprawiam na nosie nieco zaparowane od gotowania okulary.
– Och. – Ginny uśmiecha się kpiąco i siada przy stole, wpatrując się z zajęciem w talerz z omletem. – Więc co to jest w takim razie?
– Zdechły, stary, czarny gumochłon. Ktoś go podrzucił na naszą wycieraczkę.
– Dość niesamowite. Ale dlaczego tak się dymi? Czyżby chciał się na ciebie rzucić, a ty w odwecie cisnąłeś go na rozgrzaną patelnię?
– Jakbyś zgadła.
Jeszcze przez chwilę z raczej niezdrową fascynacją obserwujemy domniemanego gumochłona – sabotażystę. W końcu biorę moją różdżkę z blatu szafki i wysyłam nieszczęsny omlet w niebyt.
Ginny wzdycha.
– Mamy coś innego na śniadanie? – pyta po chwili z pewną melancholią w głosie.
Wytężam umysł.
– Jogurt i płatki?
– Mogą być. Dobre płatki nie są złe – dodaje dziewczyna wspaniałomyślnie.
W kilka minut później oboje siorbiemy jogurt. Truskawkowy. Ohyda. Rozstraja mnie to do tego stopnia, że wyniośle pogardzam musli, stojącym przede mną w ceramicznej miseczce.
– Harry – odzywa się nagle rudowłosa – czy ty nie chciałeś przypadkiem o czymś ze mną pogadać?
Omal nie krztuszę się jogurtem.
– Tak? Uhm, zapomniałem. – Ta blaga jest tak kiepska, że sam bym sobie nie uwierzył.
– Tak? – powtarza jak echo Ginny. – A miałam wrażenie, że to coś ważnego.
Potter, miejże trochę odwagi, do jasnej cholery. Czy to przypadkiem nie twoją specjalnością było durne a bohaterskie pakowanie się z zakutą głową we wszystkie możliwe kłopoty?
Czas na powrót do korzeni.
– Bo to w sumie było coś ważnego – wyrzucam z siebie na wydechu, czując się jak niedoświadczony smarkacz, poruszający się po omacku w damsko – męskich kontaktach. Podłe dość uczucie, jeśli musicie wiedzieć. Zwłaszcza, gdy nie ma się już lat nastu, a dwadzieścia ze sporym hakiem.
CZYTASZ
Druga strona świtu
FanfictionOgółem down ze mnie, nie zauważyłam, że książka jest niedokończona Tak więc zakończenie można uznać za baardzo otwarte Przepraszam:( Ja tylko udostępniam! Czasem życie jest dziwniejsze, niż można by pomyśleć. Kto wie o tym lepiej niż Harry Potter...